Prawda zapisana w popiołach. Tom 1: Milczenie aniołów. Joanna Jax
00030000.jpg"/>
Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki
Joanna Jax
Ilustracja na okładce
© S-F / shutterstock.com
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2019
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C
tel. 600 472 609
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2019
Tekst © Joanna Jakubczak
ISBN 978-83-7835-749-0
Jeden milczy, bo nie wie, co odpowiedzieć, a drugi milczy, gdyż umie czekać na stosowną chwilę
Mojemu Synowi, Marcinowi
1. Warszawa, 1956
Mimo że było już późne popołudnie, słońce nie odpuszczało. Zapewne każdy, kto spędzał te dni nad wodą albo w zacienionych parkowych alejkach, nie narzekał na podobną aurę, ale nie dotyczyło to w najmniejszym stopniu Szymona Wielopolskiego, który wracał tego dnia do domu przepełnionym tramwajem. Trzymał pod pachą ciężką jak nieszczęście teczkę z dokumentami, a w dłoni ściskał siatkę z dwiema butelkami mleka i bochenkiem chleba. Na koszuli pod pachami utworzyły się mokre kręgi, a z czoła spływała mu strużka potu. Stojąca obok kobieta w średnim wieku, dźwigająca ogromną torbę z zakupami, oparła się o niego, jakby był drewnianym płotem, za plecami zaś czuł niezbyt świeży oddech wstawionego jegomościa. A w dodatku przegrał sprawę. Jego patron tłumaczył mu, że podobnych będzie dostawał więcej, bo zawsze wypychają aplikantów w zastępstwie procesowym do rozpraw, których wynik jest z góry przesądzony.
Szymek coraz częściej zastanawiał się nad sensem swojej pracy, ponieważ wydawało mu się, że szacowne sądy, mające być ostoją sprawiedliwości, stanowią jedynie jej parodię. Przygotowywał się rzetelnie, godzinami lustrował dokumenty, a na końcu okazywało się, iż nie miało to żadnego sensu, bowiem liczył się jedynie głos prokuratora i wyssane z palca argumenty.
Nawet wynagrodzenie nie mogło mu zrekompensować porażek, bo zarabiał grosze, ale im częściej przegrywał, tym bardziej robił się zawzięty. Do tego stopnia, że zgłaszali się do niego ludzie i niemal płakali, by zajął się ich sprawą, mimo iż był jedynie aplikantem. Bo miał odwagę, której innym kolegom po fachu brakowało, i uważano go wręcz za tytana pracy.
W starej, wytartej teczce miał akta kolejnej sprawy, którą jego patron, adwokat Mierzejewski, uznał za beznadziejny przypadek. Klientem był żołnierz Armii Krajowej, powstaniec warszawski, oskarżony o spiskowanie przeciwko władzy ludowej. Doniósł na niego sąsiad, zagorzały aktywista partyjny, jeden z tych, którzy po siedmiu klasach dochrapali się wysokiego stanowiska w radzie narodowej. Jego patron utyskiwał:
– Nic nie wskórasz. Gdyby chodziło tylko o politykę, miałbyś może jakąś szansę, ale oprócz tego wrzucili mu przestępstwa pospolite. Śmierdząca sprawa. Chcą go skazać za wszelką cenę i zrobią to, a ty, angażując się w to, jedynie zepsujesz sobie reputację.
– Ale jego matka… Pan ją widział? Jest zdruzgotana.
– Jeszcze nieraz będziesz musiał patrzyć na podobne obrazki. Na matki morderców, złodziei i aferzystów. One wszystkie kochają swoje dzieci i są zrozpaczone, gdy te trafiają za kratki albo na szubienicę.
– Ale ten człowiek niczego złego nie zrobił. W aktach nie ma żadnych dowodów jego winy, tylko oszczerczy donos. A że dorzucili mu jeszcze inne paragrafy, jak spekulacja, kradzież mienia państwowego i wandalizm, to z politycznego stał się zwykłym kryminalistą – upierał się Szymek. – I to wszystko potwierdziło jedynie dwóch świadków. Donosiciel i jego kumpel – hazardzista i pijaczyna.
Mężczyzna pokręcił głową i westchnął.
– No to próbuj. To nie będzie WSR, bo wojskowe sądy rejonowe na szczęście już się zwinęły, tylko powszechny… Może coś zdziałasz, ale nie zakładałbym się.
– Mimo wszystko spróbuję – mruknął Szymek i spakował dokumentację do teczki, by po południu i wieczorem nad nią popracować.
Z ulgą wysiadł z tramwaju na Solcu i ruszył w stronę kamienicy, gdzie zajmował jeden pokój wraz z żoną, Zosią, i synkiem, Krzysiem. Nie lubił tego miejsca i z rozrzewnieniem wspominał czasy, gdy mieszkali w akademiku, chociaż było tam równie ciasno i paskudnie. Może dlatego, że wtedy cieszyło go wszystko, co nie kojarzyło mu się z wojną, trupami i gruzem. Jego dobra znajoma, pani Magdalena Walewska, proponowała, by zamieszkali u jej rodziców, na wsi, ale Zosia nawet nie chciała o tym słyszeć, mimo że kolejką podmiejską można było dostać się do Warszawy w niecałą godzinę. Uznała, iż starzy Walewscy są burżujami i spiskują przeciwko władzy ludowej, a ona z kimś takim nie będzie mieszkała pod jednym dachem. Zatem musieli zadowolić się jednym pokojem oraz wspólną łazienką i kuchnią, które dzielili z czterema innymi rodzinami. Podobnie mieszkał, gdy zakończyła się wojna, a on odnalazł pana Emila Lewina, ale minęło już jedenaście lat, odkąd nastał pokój, a on nadal musiał żyć jak w kołchozie.
Warszawa wciąż wyglądała jak plac budowy, ale Marszałkowska coraz bardziej przypominała ulicę stolicy europejskiej, chociaż można było dostrzec jeszcze gdzieniegdzie fragmenty zrujnowanych kamienic. Największe wrażenie robił Pałac Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina, który na tle innych budynków prezentował się jak Guliwer w krainie Liliputów. Nie można było jednak odmówić mu rozmachu i wyglądał naprawdę imponująco, chociaż niektórzy twierdzili, że ów kolos kompletnie nie pasuje do pozostałej zabudowy i jest po prostu brzydki. Bez względu jednak na estetykę widać było, że Warszawa się rozwija w błyskawicznym tempie. Tylko Szymek jak gdyby ciągle stał w miejscu.
Otworzył odrapane drzwi mieszkania i od razu poczuł zapach gotowanej kapusty. Zaburczało mu w brzuchu, bo od rana nie miał niczego w ustach. Przecisnął się wąskim korytarzem pomiędzy dziecięcym wózkiem, rowerem i starą szafą, by w końcu znaleźć się w swoim pokoju. Krzysio spał, przykryty pieluchą, Zosia wieszała pranie, a przez otwarte okna dobiegały wrzaski dzieci bawiących się na podwórku.
Rzucił teczkę na łóżko i wyszedł do łazienki, by chociaż umyć ręce i twarz, zanim usiądzie do posiłku. Po powrocie zobaczył na stole talerz ziemniaków z duszoną kapustą i obrażoną twarz małżonki, siedzącej na krześle.
– Co znowu, Zosiu? – zapytał z westchnieniem, bo podobne oblicze oglądał ostatnio bardzo często.
– Zajrzałam… – powiedziała cicho.
– No i co z tego? Jestem aplikantem, biorę, co mi każą – burknął.
– Do domu przynosisz tylko to, co sam weźmiesz – odparła.
– Ktoś ich musi bronić. To częściowo sprawa kryminalna. Taka, na jakie zawsze mnie namawiałaś – powiedział zrezygnowanym tonem.
Nie miał ochoty na kłótnie. Wcześniej Zosi nie podobało się, że broni „wrogów władzy ludowej”,