Balladyna. Małgorzata Rogala
już, że połowy bywają końcem. Na przykład taka ucięta męskość zakończona zionącą pustką dziurką. Albo napięcie w chwili, gdy dwunastolatek patrzy na goły tyłek własnej matki. Jej agonalny spazm i lot szklanki ukróciły znaczną część dramatyzmu.
Ale na koniec było jeszcze zbyt wcześnie.
Mimo że historia mogłaby się zacząć od uderzenia gromu, nie zmierzała ku pięknej scenie spaceru wśród krzaków malin. Nie ma mowy o symbolicznym odbiciu sporządzonym przez nieudolnego kopistę.
W domu dziecka garść malin podana na deser mogła wywołać zamieszki. Starszaki rabowały młodziaków, młodziaki chowały się po kątach, a wychowawcy… A wychowawcy przymykali na wszystko oko, uznając, że za marną pensję nie warto skupiać na sobie uwagi elementu, który lada dzień stanie się kwiatem miejscowej patologii.
Wbrew statystykom, przypuszczeniom i zakładom losu to dziewczynka, nie chłopiec, dłużej szukała nowego domu. Dwunastolatek ubiegł rozkoszną siostrę również w wyścigu za mury bidula.
Nie był gentlemanem. To pewne. Więc jak udało mu się tego dokonać?
Czy przelał przy tym krew, podmienił z wodą rozmrażacz, a może po prostu miał piękny uśmiech?
Czytaj dalej. To będzie kolejna smętna ballada.
* * *
– Wiadomo, że nie odbył się proces. – Gnój ciągnie swoją opowieść. – Dwunastolatek to człowiek wyjęty spod prawa. Banita. W tym przypadku, przyznaję, degenerat. Ale przecież to wszystko wina matki.
Sukinkot mówi cicho i szybko. Doszedł już do siebie po zabiegu skrócenia o zbędny naddatek. Wciąż toczy go gorączka i ma bardzo spierzchnięte usta, ale będzie żył. Można być tego pewnym.
Czy chce żyć?
O tym nie mam pojęcia. W malignie, czy nie, spowiada się przede mną z kolejnych grzechów.
– Nie wybielaj się – warczę. – Tyle samo było w tobie dobrego ojca, co zrozpaczonej matki.
– Chyba masz rację.
– Ja to wiem.
Ocieram mu usta chusteczką nawilżoną moczem, co jest szczególnie wskazane w takich warunkach. Zapach i posmak sików mają pobudzić jego układ moczowy do działania. Na razie to niestety nie działa. W ogóle nie zwraca uwagi na chusteczkę.
– Procesu nie było, ale to nieważne. Udało mi się wszystkich przekonać, że moja siostra zabiła matkę z pełną premedytacją. – W oczach gnoja żarzy się iskra satysfakcji. – Policja musiała wykluczyć udział osób trzecich. Pobrano odciski palców ze szklanki, zbadano mnóstwo innych śladów, poproszono mnie o przedstawienie wydarzeń tamtego przedpołudnia. Nie wiem, co w nią wstąpiło. – Sukinkot zmienia głos, udając szlochającego nastolatka. – Jezu, niech ktoś cofnie czas! Nie mogę zapomnieć, jak ona idzie z tą szklanką i się do mnie uśmiecha. Ja, ja… ja byłem przekonany, że niesie mamie wodę. I pamiętam każde jej słowo. Mówiła: Braciszku, ona nas nienawidzi, nie cierpi nas tak bardzo, tak bardzo, że… – Głos mu się naprawdę łamie. Opanowuje się dopiero po kilkudziesięciu sekundach. – Nienawidzi nas tak bardzo, że może, jeżeli będziemy dla niej dobrzy, tak dobrzy, jak był tatuś, to znowu nas pokocha. A jeśli nie… – Sukinkot pociąga nosem i wzdycha. Po chwili dodaje nadal chłopięcym tonem: – Kiedy mamusia wypiła tę wodę, moja siostrzyczka cała roześmiana odwróciła się do mnie. Widzisz? – zapytała. – Tatuś pokazał mi, gdzie jest takie coś, czego nigdy, ale to przenigdy nie mieliśmy dotykać. Mówił, że wtedy możemy umrzeć. Nie kłamał. Mamusia rzeczywiście umarła mi na dłoniach.
– I to było wszystko? – dopytuję, powstrzymując wściekłość. – Ta bajka wystarczyła, żeby ci uwierzyli?
– Właściwie nie. Było coś jeszcze.
– Grzeczny chłopiec. Wreszcie zrozumiał, że nie można kłamać.
Dopiero teraz odkładam na stół ściskany w lewej dłoni paralizator. W oczach gnoja widzę ulgę.
– Powiedziałem też, że boję się swojej siostry i nigdy, przenigdy nie chcę z nią trafić do jednej rodziny – szepcze zrezygnowany. – Opowiadałem, że ta okropna blizna to ślad po jej dzikim amoku. Że wyjęła szklankę z dłoni matki i rzuciła nią we mnie. Wszyscy zawsze uważnie słuchali. Twierdziłem, że ta urocza, słodziutka pięciolatka wpadła w furię i chciała zamordować również mnie. Musiał w niej być jakiś zabójczy gen. Okropny defekt, który mógł się uaktywnić w najmniej spodziewanym momencie.
– Na przykład w jakim?
Sukinkot patrzy na mnie zaskoczony. Tego naprawdę się nie spodziewał.
– Na przykład wtedy, gdy przybrani rodzice położą się spać w sypialni obok jej pokoiku. Gdy zasną, ona wstanie i zajdzie na słodziutkich paluszkach do kuchni po nóż, tasak albo nożyczki do drobiu.
– Kiedy po raz ostatni opowiadałeś te głupoty?
– Gdy małżeństwo sympatycznych, dzianych czterdziestolatków przyszło odbyć z nami ostatnią rozmowę przed podpisaniem papierów adopcyjnych. Skończyło się na tym, że pod ich dach trafiłem sam. Dokładnie tak, jak chciałem.
* * *
Kolejne szufladki chowają się na miejsce. Szkatułki zamykają się, skrzętnie kryjąc w swoich wnętrzach żywe historie. Jak trumny, które zachłannie odbierają światu obraz zmarłych.
Przecież wszyscy mamy sekrety.
Jednak koniec opowieści sukinkota był mi doskonale znany. Znacznie bardziej niż mogłoby ci się wydawać. Zdejmuję prowizoryczną maskę i odsłaniam twarz. Mogę już przestać modyfikować głos. Mówię ci, jeżeli się trochę poćwiczy, każdy z nas może śpiewać tak pięknie jak Farinellli. To tylko kwestia determinacji.
Pamiętasz zrozpaczoną dziewczynę, w której oczętach winny się odbijać zalotne uśmiechy, bukiety kwiatów lub nierówności Księżyca? Tę samą, która chwilę wcześniej w niemym otępieniu wysłuchiwała wyroku uniewinniającego dwóch napalonych gówniarzy? Tę, która przed oczami miała dwa gotowe do chędożenia członki? Tę, której wymamrotane przez Korkiego bezgłośne „przepraszam” w niczym nie mogło pomóc?
To ja.
Przez wiele lat wstydziłam się do tego przyznać, ale już jest lepiej. Z czasem nie tylko można się nauczyć śpiewu, ale i wszystko sobie poukładać. Najtrudniej jest poukładać sobie wspomnienia. Szczególnie gdy nie ma się albumu fotograficznego, w którym wystarczy ułożyć we właściwej kolejności zdjęcia. Moje zdjęcia stanowiły przemieszane sceny. Niektóre prawdziwe, a niektóre wmówione mi przez starszego brata.
Oto na stole przede mną leży on.
Jan Korky.
A właściwie Al Baldyn – nasz ojciec był specem elektrycznym, który przybył zza wielkiego oceanu. Rodzice zastępczy Ala uznali, że takie imię i nazwisko mogą generować mnóstwo problemów. Jakby Korky brzmiało normalnie.
Tłumaczę mu, kim jestem. Nie mógł mnie poznać, ale ja poznałam go po bliźnie. Przed niecałym rokiem w wieczornym dzienniku transmitowano ogłoszenie wyroku w głośnej sprawie o jakieś ciche zabójstwo. Wtedy uderzył mnie grom.
Nie mogłam się mylić.
Przyjechałam nad jezioro i flirtowałam w barach. Trafiłam na chłopaczków, którzy nic mi nie zrobili, ale których oskarżyłam o gwałt, choć z przyjemnością robiłam to, czego chcieli. Liczyłam, że będę miała fart. W tak zadupiastym mieście jest przecież niewielu sędziów.
Myślałeś, że ta historia jest zupełnie wywrócona na lewą stronę? Jak tamten zepsuty