Harmonia zbrodni. Aleksandra Marinina

Harmonia zbrodni - Aleksandra Marinina


Скачать книгу
_9980b814w6bebb5d1fab31fi42b9d0518ec1.jpeg" alt="12760.jpg"/>

      Tytuł oryginału: Призрак музыки

      Copyright © Aleksandra Marinina, 1998

      Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie, 2020

      Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020

      Redaktor prowadzący: Szymon Langowski

      Redakcja: Agnieszka Zygmunt/Słowne Babki

      Korekta: Lena Marciniak-Cąkała, Zofia Żółtek/Słowne Babki

      Skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski

      Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

      Fotografia na okładce: © Malivan_Iuliia/Shutterstock

      Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

      Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

      eISBN 978-83-66517-53-0

      CZWARTA STRONA

      Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

      ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

      tel.: 61 853-99-10

      [email protected]

      www.czwartastrona.pl

      Rozdział 1

      Było mu dobrze. Rano zażył działkę, więc teraz jego dusza pławiła się w poczuciu głębokiego i niewzruszonego spokoju. Nie drażnił go nawet męczący upał, który trwał od wielu dni. Tak było zawsze po prochach: upał – dobrze, zimno – też dobrze, trzeba siedzieć – dobrze, można się położyć – dobrze. Wszystko pasuje, nic nie przeszkadza.

      Umysł pracował jednak na przyspieszonych obrotach, co również było efektem zażycia działki. Upał odpowiadał mu także z tego powodu, że w ten niedzielny poranek w Moskwie należało dołożyć sporych starań, by dojrzeć przypadkowego przechodnia. Kto mógł, wyjechał za miasto, kto nie mógł, siedział w mieszkaniu z włączonym klimatyzatorem albo, w najgorszym razie, z zaciągniętymi zasłonami w oknach, toteż niewielu znalazło się pomyleńców, którzy nie mieli nad sobą litości i szwendali się po ulicach. Nic w tym dziwnego, skoro w słońcu termometr pokazuje trzydzieści dziewięć stopni, w cieniu trzydzieści pięć, a dookoła rozpalone, buchające żarem mury domów i najmniejszego podmuchu wiatru. A jeśli dodać do tego spaliny samochodowe, które chyba nigdzie nie znikają, nie wyparowują, nie rozpływają się i nie unoszą, ale wiszą nieruchomo w miejscu, w którym wydobyły się z rur wydechowych… Krótko mówiąc, to jasne, że jeśli człowiek potrafi wykrzesać dla siebie choć odrobinę współczucia, za nic w świecie nie będzie się włóczył bez powodu po moskiewskich ulicach w ten wspaniały, słoneczny czerwcowy dzień.

      Skoda felicia koloru bakłażana, a mówiąc prościej, ciemnofioletowa, stała tam, gdzie mu powiedziano, przed domem numer osiem. Mężczyzna zatrzymał się obok, z papierosem w ręku, upuścił zapalniczkę, ledwie zauważalnym ruchem buta pchnął ją dalej, pod samochód, po czym przykucnął, żeby podnieść. No i gotowe, zdalnie sterowany ładunek wybuchowy został przymocowany do podwozia, na wysokości siedzenia kierowcy. Mężczyzna się wyprostował, zapalił papierosa i nieśpiesznie ruszył przed siebie. Znalazł odpowiednią ławkę, co prawda w samym słońcu, ale nie szkodzi, to żaden problem. Gdyby była w cieniu, na pewno zjawiłaby się jakaś namolna babina, żeby odpocząć na świeżym powietrzu, a tak nie grozi mu niewygodne sąsiedztwo.

      Usiadł na ławce, nasunął słuchawki na uszy, wcisnął guzik wiszącego przy pasku odtwarzacza i zatonął w muzyce. Dzisiaj rano długo wybierał kasety, które zamierzał ze sobą zabrać, niewykluczone przecież, że będzie musiał długo czekać. Wybierał, przebierał, umieszczał na osobnym stosiku, potem krytycznie przeglądał to, co odłożył, wsuwał z powrotem i znowu szukał. Wreszcie się zdecydował. Ballady Cień księżyca i Symfonia Szkocka Mendelssohna. Ballady pociągały go swoim chłodnym mrokiem, były proste, smutne i – pomimo miarowego rytmu – nieśpieszne i spokojne, jakby nieziemskie.

      W drodze tutaj zdążył przesłuchać całą kasetę z balladami, więc teraz, na ławce w pobliżu fioletowej felicii, zamierzał posłuchać Mendelssohna. A właściwie napawać się nim. Była to wyjątkowa przyjemność, niedostępna pierwszemu lepszemu. Na zewnątrz otępiający, ciężki upał, gorące powietrze, które parzy przy każdym wdechu, a w słuchawkach szaleje gwałtowny huragan, błyska się i grzmi, leją się strumienie deszczu. Za każdym razem, słuchając symfonii, wyobrażał sobie surowy pejzaż, skaliste góry, głębokie, zamarznięte jeziora, gęste ciemnozielone lasy. A nad tym zimnym przepychem szybuje samotny drapieżnik. Do tego wiatr i ulewa…

      Siedział już dwie godziny, słuchając muzyki i nie spuszczając oczu z samochodu, gdy nagle poczuł straszliwe pragnienie. Ono też było rezultatem zażytej rano działki. Rozejrzał się. Kiosk znajdował się dość daleko. Jeśli do niego pójdzie, może przegapić właściciela auta.

      Jego uwagę przyciągnął chłopak, na oko siedemnastoletni. Stał w cieniu pod drzewem jakieś piętnaście metrów od ławki, oparty o gruby pień, i bawił się czerwoną piłeczką. Piłeczka to pojawiała się w jego dłoni, to znikała, migała między palcami i zaraz potem pokazywała się na grzbiecie dłoni. Chłopak manipulował jedną ręką, później przekładał piłeczkę do drugiej ręki i zaczynał żonglerkę od nowa.

      – Ej! – zawołał mężczyzna, zsuwając słuchawkę z jednego ucha. – Ej, kolego!

      Chłopak pokręcił głową, jakby nie wiedział, skąd dolatuje dźwięk. Potem zobaczył siedzącego na ławce mężczyznę.

      – Mówi pan do mnie?

      – Tak, do ciebie. Możesz na chwilę podejść?

      Chłopak ruszył powoli w stronę nieznajomego, nie przestając obracać piłeczki.

      – Nie oddałbyś mi koleżeńskiej przysługi i nie skoczył do kiosku po wodę? Noga mnie boli, nie mam siły chodzić, a strasznie chce mi się pić w tym upale. Skoczysz? – Mężczyzna usiłował być naturalny i przekonujący.

      Chłopak się zawahał, można to było wyczytać z jego ruchliwej twarzy.

      – Zlituj się, bądź człowiekiem. O, tu masz czerwońca, przynieś butelkę wody mineralnej, najlepiej gazowanej. Narzan albo Borjomi. I poproś, żeby dali z lodówki.

      Tamten wziął pieniądze i znowu zabawnie pokręcił głową. Ale do kiosku poszedł.

      – Dzięki, przyjacielu – powiedział zabójca z wdzięcznością, pośpiesznie odkręcając litrową, zmrożoną butelkę wody. – Uratowałeś mi życie. A co tam kombinujesz z piłeczką?

      Chłopak uśmiechnął się życzliwie i przyjaźnie.

      – Trenuję palce.

      – Chcesz zostać magikiem?

      – Nie, pianistą. Przepraszam, muszę już iść.

      – No to idź – zezwolił zabójca łaskawie, po czym odprowadził chłopaka wzrokiem, znowu nasuwając słuchawki.

      Dobrze, że dzieciak ma coś do załatwienia. Tego jeszcze brakowało, żeby akurat teraz pojawił się właściciel samochodu. Chłopak szedł miarowym, nieśpiesznym krokiem, kręcąc głową. Zabójca widział, jak dotarł do drzewa, przy którym niedawno stał, minął je i skierował się w stronę zaułka. Chwilę później z domu numer osiem wyszła kobieta. Pewnie ruszyła ku fioletowej felicii i włożyła kluczyk do zamka przy drzwiach od strony kierowcy. Gdy tylko znalazła się w środku i zamknęła drzwi, zabójca wcisnął guzik pilota. Huk wybuchu zagłuszył częściowo muzykę płynącą ze słuchawek. W otwartych oknach od razu pokazały się głowy mieszkańców, na balkony wylegli ciekawscy. Przejeżdżające w pobliżu samochody stanęły, kierowcy wypadli na zewnątrz. Mimo że ulica była raczej pusta, w okolicy miejsca wybuchu od razu zaczęło się spore zamieszanie. Zabójca zastanawiał się, czy powinien podejść, udając naturalną ciekawość, uznał jednak, że przy uszkodzonym samochodzie kręci się dużo gapiów, więc nikt nie zwraca na niego uwagi. Wstał i powoli się oddalił. W słuchawkach słyszał odgłosy burzy, która nadciągała nad skaliste brzegi i zimne niebieskie jeziora. Samotny drapieżnik szybował łagodnie nad tym lodowatym


Скачать книгу