Poganka. Narcyza Żmichowska
– Niech każde z was tak kiedyś łamie się chlebem Bożym z rękoma dzielnych synów, szczęśliwych córek, pięknych wnucząt, przyjaznych sług domu swojego; niech kiedyś dłoń, co na jego dłoni z niezawiedzioną ufnością przez długie lata się wsparła, tak mu poda święcony opłatek, jak ja w tej chwili ojcu waszemu podaję – Amen – odpowiedzieliśmy wszyscy – i rodzice rozłamali się opłatkiem, a potem matka szła koleją od najstarszych do najmłodszych, każdemu dając część jego i tej części cząstkę oddaną przyjmując; lecz gdy Terenia w następstwie rękę wyciągnęła, matka cofnęła się nieco i łzy jej w oczach stanęły.
– Nie, to kolej oddalonego – rzekła – na imię Cypriana z błogosławieństwem moim, niech będzie aż do chwili jego powrotu ten kawałek opłatka zachowany – i według słów swoich szła go na bok odłożyć…
W tej chwili drzwi się rozwarły – ktoś na progu stanął…
– Matko, syn wraca o dział swój w szczęściu rodzinnym się upomnieć – przemówił głos tak dobrze znany, że każda pierś go okrzykiem radości odbiła.
– Cyprian! nasz Cyprian…
W istocie brat mój Cyprian, malarz, wędrowiec, artysta powrócił…
– Albercie filozofie! powiedz mi, czy jest przeczucie?…
Ha! szczęście twoje, że tak poważnie skinieniem głowy potakującą dałeś mi odpowiedź, bo cię miałem zaraz drugim uderzyć zapytaniem: dlaczego mnie na wejście Cypriana serce się boleścią ścisnęło?
Tak jest, moi państwo, wyraźnie mówię, boleścią, chociaż w pierwszej chwili nie umiałem jej od wielkiej radości rozróżnić.
Po kilku latach rozstania witać brata, wspólnika myśli i zabaw dziecinnych, witać ze łzą w oku, drżącą ręką i bladym czołem, mnie się to zdawało, tylko nowym jakimś na uczucie szczęścia sposobem. Sposób dziwny jednak… później dokładniej zdałem sobie z niego sprawę i dziś ręczyć mogę, że on był tylko boleścią przerażenia.
Cyprian matkę najpierw uściskał, ojca rękę najpierw ucałował, a potem siostry jedna przez drugą cisnęły się ku niemu, a które z nich dzieci miały, to mu je wyciągały na ręku, do wcześniejszej pieszczoty, na lepsze powitanie. – Ja ostatni się zbliżyłem.
Cyprian objął mię za szyję, lecz nim do piersi przycisnął, zatrzymał się jakby zdziwiony – oczy jego utkwiły w mej twarzy, dłonie zesztywniały niby na moich barkach – i tak mię trzymał przez chwilę oddalonego ich wyciągnięciem – i tak patrzył ciągle na mnie – i tak dziwny uśmiech zachwycenia z ust jego rozświecił, że sam go nie pojmując, odśmiechnąłem się także i niby przemocą uwalniając się z narzuconego rozdziału:
– Cóż to? – rzekłem – czy Beniamina tylko nie poznałeś?
– Och! Matko, jaki on cudnie piękny! – zawołał Cyprian do stojącej za nim, odwracając się nieco.
– Więc dlatego już mię i przywitać nie chcesz?…
Cyprian przywitał może radośniej niż nasze całe rodzeństwo, ale czy serdeczniej?… ja nie wiem, jednak z pewnym wyrzutem mu rzekłem:
– Zdaje mi się, żeś w tej chwili więcej malarzem niż bratem.
– Prawda – odpowiedział przycichłym, uciętym głosem i znowu patrzył na mnie.
Bo ja podobno piękny, ale to bardzo piękny wtedy byłem – dzisiaj nie wierzyłabyś temu Anno, i wy wszystkie zaprzeczyłybyście – dzisiaj oczy mi wpadły, wyblakły, zagasły – włosy zrzedniały, bodaj czy już i siwieć nie zaczynają, skóra na chudych policzkach urysowała się szkaradnymi zmarszczkami – cera nie sczerniała i nie zbladła, tylko zaschła, niby jakiś papier zbrudzony – a usta wykrzywiły się w taki nałogowy uśmiech niesmaku, że wesołym aż nudno patrzyć na mnie. Co to jest tak się zestarzeć w dwudziestym szóstym roku swego życia!… wszak prawda, moje panie, że to się nie godzi? Ha! przynajmniej na pociechę mogę powiedzieć sobie, że kiedyś piękny byłem… piękny… piękny…
Cyprian ile razy spojrzał na mnie, to mu niby jaśniejsza myśl widomie po twarzy przeciągała – czasem zamykał oczy, jak gdyby tej myśli chciał się lepiej w swojej własnej głowie przypatrzyć, a czasem też coś go niby gniewało na mnie i brwi marszczył, warg przygryzał. – Ta ostatnia zmiana coraz częściej zaczęła mu z końcem wieczerzy na rysy wybijać, bo ja także baczniejszą na niego zwróciłem uwagę.
Gdy pierwsze uniesienie wzajemnych powitań uspokoiło się nieco, gdy twarz Cypriana uściskami ożywiona, przejściem nagłym pod światło i ciepło rozgrzana, zaczęła powoli do zwyczajnego wracać układu – aż mię zimno wskroś przejęło, tak okropnego wyniszczenia śladów na niej dostrzegłem.
Cyprian miał wszystkie rysy ojca, lecz jasne włosy i płeć białą matki. – Teraz, rysy owe wyciągnęły się bez żadnej proporcji, płeć niegdyś tak świeża nabrała kredowej martwości, otwory oczu zwiększyły się wprawdzie, ale oczy gdzieś pod czoło głęboko uciekły – wyłysiał, ot, więcej prawie niż ja dzisiaj, nos mu okropnie zgarbaciał, broda naprzód wyszczerzyła, – szczęki kościste ledwo skóry nie przebijały.
Matka trwożliwie spoglądała na niego – zapewne uważać to musiał, bo przez chwilę milczący i niby znużony, ożywił się znowu, zaczął głośno rozmawiać, śmiać się, opowiadać tysiączne swej podróży szczegóły. Nawałem słów, jak widać, i prędkością poruszeń, chciał Cyprian oszukać ten wzrok matki badawczy, smutny, a niemylny, chorobliwe usposobienie zwyciężyło go jednak na chwilę – zaciął się nagle i długo tłumionym kaszlem wybuchnął.
Między kobietami ruch niespokojny powstał. – Cyprian skinął na nie, żeby jemu i sobie dały pokój – usta chustką zasłonił, a potem ostatek napadu w pusty śmiech przeprowadził.
– To nic, to nic, zakrztusiłem się tylko – rzekł, prędko chustkę do kieszeni chowając.
Ja siedziałem tuż przy nim i sam jeden spostrzegłem, że krew była na chustce.
– Ten kielich waszej spokojności święcę – mówił dalej wesoło.
– Napij się lepiej wody – szepnąłem mu z cicha i po karafkę sięgnąwszy, niby nie naumyślnie trąciłem go tak mocno, że wszystko wino z kieliszka na obrus się rozlało.
Cyprian zwrócił się ku mnie niecierpliwym ruchem.
– Braciszku, trochę jesteś niezgrabny – to szkoda – i z wyraźnym niezadowoleniem patrzył mi w oczy – przetrzymałem wzrok jego.
– Napij się wody – powtórzyłem wpół z prośbą, wpół z rozkazem.
– Napiję, czego chcesz Beniaminku – odpowiedział trochę rozjaśniony uśmiechem – napiję choćby i octu z żółcią, bo znów jesteś prześliczny, ale jednej rady mojej usłuchać musisz…
– Trzech rad twoich Cyprianie – tylko ty dwa słowa przyjmij ode mnie – jesteś chory – rzuciłem mu do ucha.
– O tym potem – rzekł jak najobojętniej i wypróżnioną szklanką mocno w stół uderzył, by zgłuszyć zamienione ze mną wyrazy.
– Moja rada, Beniaminie, jest ta, że przede wszystkim powinieneś być szczęśliwym – ale to powiadam ci, koniecznie szczęśliwym, bo jak nie, to zbrzydniesz – zbrzydniesz tak okropnie, że nawet Ludwinka, która wszystko smutne lubi, nie pozna cię wtedy i minie ze wstrętem.
Poczciwa siostra zaprzeczyła temu co prędzej – lecz Cyprian nie chciał ustąpić.
– Z zupełną pewnością wyrokuję w tym względzie – mówił on – studiowałem jako malarz różne przemiany, różnych wrażeń i na różnych rysach – przysiąc wam mogę, że Beniamin okropnie zbrzydnie w nieszczęściu – bo jego twarz