Poganka. Narcyza Żmichowska
się, gniewaj dziecko moje – z uśmiechem na te wszystkie wyrzuty odpowiedział.
Ja się nie gniewałem, ale mi się okropnie smutno zrobiło.
– Cyprianie – rzekłem po chwili – choćby się nawet miała ziścić twoja przepowiednia – mniejsza o to, ja śmiało nieszczęście do walki wyzywam, będę brzydszym, ale będę lepszym.
– W nieszczęściu?
– Tak jest! w nieszczęściu, kiedy spróbuję wszystkich sił moich, użyję wszystkich praw człowieczeństwa – bo walka z nieszczęściem jest najwyższym prawem – bo walka z nieszczęściem jest siłą najwyższą!
Coś ja podobno i więcej o tym mówiłem, lecz teraz słówka sobie nie przypominam nawet, a choćbym chciał z natchnienia brak wspomnień wynagrodzić, to doprawdy trudniej jeszcze, nie mogę ani w uczuciu, ani w rozumie znaleźć coś podobnego – do tych błogosławionych marzeń świeżej wyobraźni. – Wzniosłem nieszczęście do potęgi ideału – na cześć jego złożyłem hymn i ostatnią myślą ostatniej zwrotki jego cisnąłem złym losom najdumniejsze wyznanie. Szalony!…
Cyprian słuchał, patrzył się – uśmiechał – gdym skończył, jego białe, długie palce od niechcenia zamieszały się w moje po góralsku na ramiona spadające włosy i rzekł niby sam do siebie:
– Jakie to dziecko! jakie to piękne dziecko jeszcze! – On nie wie, że w najwyższości swojej, istota ludzka ma tylko władze używania, zdolność do szczęścia – siły do stwarzania rozkoszy – a jednak choć od matki, to słyszał przecież o dziewiątym niebie, gdzie twarz w twarz z Panem Bogiem przez całą wieczność wybrani się radują… Walka z cierpieniem… jemu się zdaje, że to będzie chwila takiej improwizacji, jaką teraz ułożył, takiej gry nerwów, takiego przyspieszonego krwi obiegu, jak go obecnie doświadczył – moje najdroższe, najśliczniejsze dziecko – to będzie jednak zupełnie coś innego – a palce jego przez całą długość włosów moich musnęły – to będą te włosy – mówił dalej – te cudnie, słoneczno promieniejące włosy, zrzedniałe i zsiwiałe od nocy bezsennych; to będą te myśli, dziś grające po mózgu tysiącem obrazów tęczowych, zawikłane w jakieś obliczania wypadków, czynów, prawdopodobieństw i fałszów – to będą te piersi tchnące dziś pełnią życia, zachrzypłe[8] kaszlem, zerwane astmą; – to będzie to oko szklisto-czarne, powleczone siatką krwawych żyłek i żółcią nabiegłe – to będzie choroba, odrętwiałość, wielki kłopot o majątek, o kobietę, o jakiś plan życia może, ale nie będzie walka z nieszczęściem, jak ty ją sobie wyobrażasz, Beniaminku. – Tobie się zdaje, że nieszczęście wygląda jak biały anioł w czarne krepy uwinięty, z gorejącym mieczem w dłoni i dlatego chciałbyś z nim pójść już w zapasy – och! wierzę bardzo, że nie zbrzydłbyś wtedy – lecz ja ci powiadam, że nieszczęście wcale nie anioł żaden – nieszczęście wygląda jak pies, co milczkiem kąsa, jak stara dewotka, co pobożnie obgaduje, jak Żyd lichwiarz obszarpany, co dukaty obrzyna, i co ci wszystką złotą monetę życia twojego fałszuje – nieszczęście wygląda jak pijanica nad rankiem – jak nietoperz – jak błoto – jak palce z zanokcicą – jak brudna chustka od nosa – fe! fe! słuchaj mojej rady, bądź lepiej szczęśliwym Beniaminku – i głośnym śmiechem, a cichym kaszlem zakończył.
Nikt z nas się nie zaśmiał wzajemnie – każdemu ciężko było pod słowami owej dziwnej ironii – Bronisława tylko rzekła:
– Zabawnie wypowiedziałeś wielką prawdę, Cyprianie – ależ na drugi raz nie ubieraj jej w takie łachmany, bo się dzieci straszą, – i schyliwszy się do wspartego o jej kolana synka – prześlicznego chłopczyny, z szerokim, bladym czołem, z wielkimi, ciemnymi oczyma:
– Nieszczęście, mój Bohdanie, brzydkie jest bardzo – przydała – gdyż nieszczęście to jest – złe, które się zrobiło, i dobre, którego się zrobić nie mogło – grzech twój lub grzech ludzi, braci twoich – unikajże nieszczęścia.
Chłopczyk zamyślił się i po chwili odpowiedział:
– Będę unikał, matko.
Nic nie mówiąc, wskazałem go Cyprianowi – Cyprian zrozumiał tę przymówkę, lecz wstrząsnął głową – popatrzył trochę i rzekł niedbale:
– To wcale co innego – Bohdan starszy od ciebie – on dziś – a ty jutro.
W żaden sposób nie mogliśmy się porozumieć.
Na koniec też i wieczór się skończył – wszyscy spać poszli według tego, jak gdzie komu starania Ludwinki nocleg przyrządziły.
Karol, Cyprian i ja dostaliśmy maleńką na poddaszu izdebkę.
Cyprian pierwszy się położył i o zgaszenie świecy upomniał. Zmęczonemu podróżą, choremu nawet, jak to z twarzy jego było widać, nie chcieliśmy chwil do spoczynku potrzebnych zabierać. Poszliśmy oba za jego przykładem, skoczyli prędko w łóżka nasze i prędzej jeszcze zasnęli owym smacznym, błogosławionym, pierwszym snem wszystkich nocy spokojnej jeszcze młodości – przynajmniej ja tak usnąłem.
Nagle, w parę godzin może, blask mię jakiś przebudził. – Patrzę – aż tu Cyprian stoi nad moim łóżkiem.
W jednej ręce trzymał on zapaloną świecę, a drugą tak jej płomień obejmował, żeby cień w stronę Karola padał, całe zaś światło na mnie – przez rozchrzestaną[9] koszulę widać było jego piersi zapadłe, i wszystkie kości z anatomiczną dokładnością spod skóry się rysujące – rzekłbyś, że to szkielet jaki z lekka tylko cielistą błoną pociągnięty, lecz za to całe życie trupich piersi do twarzy jego uciekło, – była to twarz na ową chwilę grą nerwów i muskułów, do pierwszej młodzieńczości wrócona – były to oczy ciepłym promieniem bijące – usta, purpurą świeżej krwi wypełnione, czoło, jakby od niewidzialnej gwiazdy jaśniejące – była to jednym słowem głowa wskrzesiciela – na ramionach umarłego. – Sprzeczność uderzająca, niesłychana a cudna.
Pod jej urokiem, w chwili niespodzianego przebudzenia, nawet sobie wyrazów na zapytanie dobrać nie mogłem – przetarłem tylko oczy, zerwałem się i usiadłem. – Brat lekko mię znów ręką na posłanie przechylił i dał znak milczenia.
– Cóż to jest? – spytałem go się wreszcie.
Cyprian trochę brwi zmarszczył, siadł na brzegu łóżka, świecę jeszcze zupełniej ku twarzy mojej obrócił, ale nic nie odpowiedział.
– Cóż to jest? – powtórzyłem raz drugi.
Znowu milczał – lecz po chwili:
– O czym ci się śniło? – zagadnął mię wzajemnie.
– Nic a nic nie pamiętam – odrzekłem, gdyż tak było w istocie.
– To bardzo źle, Beniaminie – spróbuj, może przypomnisz sobie.
– Doprawdy, nie mogę ani słówka.
– A ja bym dał sobie lewą rękę po sam łokieć uciąć, żebyś mógł.
– Nie czekaj na to Cyprianie, bo się przeziębisz jeszcze. – Jak można z takim kaszlem w noc Bożego Narodzenia wstawać boso i nawet płaszcza nie zarzucić.
Brat syknął i ust przygryzł.
– Ja pytam, co ci się śniło? – powtórzył z przyciskiem.
– Pomówimy o tym, tylko weź co cieplejszego na siebie lub połóż się przy mnie.
– Słuchaj, Beniaminie – rzekł brat z powściągniętą, ale widoczną niecierpliwością – mnie dalibóg żadne alpejskie zimno nie szkodziło – spałem kilka razy pod śniegiem – byłem na górach, gdzie
8
9