Stara Ziemia. Jerzy Żuławski
lśnił się na piaskach i skałach, nadając pozór życia straszliwemu potworowi z kamienia.
– Co to za gwiazda może być?
Roda szukał długo w myśli, aż wreszcie potrząsnął głową przecząco.
– Nie znam tej gwiazdy – rzekł, patrząc na Księżyc, z którego właśnie przed kilku godzinami przybyli.
Ale Mataretowi przypomniał się nagle widok, jaki miał z okna wozu, pędząc w przestworzu – a chociaż tamto, z bliska widziane, większe było i mniej jasne, to jednak – pewne podobieństwo…
– Księżyc! – zawołał.
– Księżyc…
Patrzyli obaj ze straszną, żrącą tęsknotą w biednych sercach na tę płynącą spokojnie po niebie, niepowrotnie straconą, ojczyznę swoją.
IV
Z pociągu błyskawicznego Sztokholm-Aszuan wysiadła młoda dziewczyna o jasnych włosach i dużych ciemnobłękitnych oczach, patrzących na świat jak gdyby z dziecięcym jeszcze zdumieniem… Postępował za nią, niosąc w ręku drobne walizki, siwy, ale czerstwy jegomość o wyłupiastych nieco oczach w twarzy zarazem patriarchalnej, chytrej, tępej i poczciwej. Niewygodnie mu było w stroju, wedle najświeższej mody skrojonym, do którego snadź[21] nie przywykł, i czuł się trochę zmęczonym uporczywie graną rolą młodzieńca, chociaż starał się nie okazywać tego po sobie.
Do dziewczyny, ledwo stanęła na dworcu, przybiegł żywo sam dyrektor największego hotelu Old-Great-Cataract-Palace i z pełnym godności pokłonem wskazał jej ręką oczekujący samochód elektryczny.
– Apartamenty są od wczoraj przygotowane – rzekł z lekkim wyrzutem w głosie.
Dziewczyna się uśmiechnęła.
– Dziękuję, kochany dyrektorze, iż się sam trudziłeś, aby mnie powitać, ale ja doprawdy wczoraj przybyć nie mogłam. Wszak telegrafowałam.
Dyrektor skłonił się znowu.
– Wczorajszy koncert odwołano.
Mówiąc to, wskazywał znów ręką pojazd czekający.
– Ach nie! Rzeczy moje tylko zabierzcie… Pan ma gdzieś kwity – zwróciła się do towarzysza. – Ja pójdę piechotą. Nieprawdaż, panie Benedykcie? Będzie przyjemnie. To tak niedaleko.
Rześki staruszek bąknął coś pod nosem, szukając kwitów po kieszeniach, a dyrektor cofnął się dyskretnie, usiłując nie okazać zgorszenia. Sławna Aza mogła mieć fantazje nawet tak nieprawdopodobne, aby chodzić piechotą.
Śpiewaczka, minąwszy kolejowe zabudowania, szła żwawo aleją niskimi palmami wysadzoną. Z lubością wciągała w pierś słodkie powietrze skłaniającego się dnia wiosennego. Dzisiaj rano, w futra ciepłe otulona, wsiadła do wagonu w Sztokholmie – w ciągu kilkunastu godzin przeleciała tunelem popod[22] Morze Bałtyckie i wszerz przez Europę i znowu tunelem pod wodami Śródziemnego Morza i przez wschodnią krawędź Sahary – i oto, nim słońce zaszło, patrzy na nie z brzegu Nilowego, wyciągając z rozkoszą w cieple młode gibkie członki, długim siedzeniem nieco zdrętwiałe.
Szła, rada z ruchu, tak szybko, zapominając o swym towarzyszu, który zaledwie mógł jej nadążyć, że nie spostrzegła nawet, jak się znalazła przed ogromnym hotelem. Przygotowano jej pokoje na uprzywilejowanym najwyższym piętrze z szerokim widokiem na zalew Nilu, który niegdyś, przed wiekami, za młodu, rzucał się tutaj ze skał kaskadą, zgubioną obecnie w podniesionej tamami wodzie, użyźniającej pustynną ongi[23] okolicę…
Siadając do liftu[24], spytała o kąpiel – była naturalnie gotowa. Do stołu kazała podać za dwie godziny we własnej jadalni, nie chcąc schodzić do wspólnej sali.
Poleciwszy panu Benedyktowi czuwanie nad służbą znoszącą pakunki, zamknęła się zaraz w swej sypialni i odprawiła nawet garderobianą. W ścianie obok łóżka były drzwi do łazienki; otworzyła je szeroko i poczęła się zwinnymi rękoma sama rozbierać. W bieliźnie już siadła na sofie i twarz podparła dłonią. Duże oczy jej straciły wyraz dziecięcy, upór jakiś niezłomny wyjrzał z nich twardym, zimnym połyskiem i zaciął drobne usta purpurowe. Dumała chwilę…
Szybkim ruchem zerwała się i podbiegła do telefonu, po przeciwnej stronie łóżka umieszczonego. Zadzwoniła gwałtownie.
– Proszę mnie połączyć z centralną stacją telefonów europejskich…
Nadsłuchiwała jakiś czas w milczeniu.
– Tak. Dobrze. Tutaj Aza. Gdzie jest doktor Jacek obecnie? Proszę sprawdzić.
W kilka sekund jej odpowiedziano:
– Jego Ekscelencja Naczelny Inspektor sieci telegraficznej Stanów Zjednoczonych Europy znajduje się teraz w swym mieszkaniu w Warszawie.
– Proszę o połączenie i znak…
Rzuciła słuchawki i przeszła znów ku sofie, wyciągając się na miękkich poduszkach z podwiniętymi pod głowę rękami. Uśmiech dziwny rozchylił teraz jej usta – oczy, zapatrzone w strop, błyszczały.
Lekki odgłos dzwonka przywołał ją znowu do aparatu.
– Czy to ty jesteś, Jacku?
– Tak, to ja.
– Jestem w Aszuan.
– Wiem. Miałaś tam być już wczoraj.
– Nie byłam. Nie chciałam, aby się wczorajszy koncert odbył.
– Tak?
– Nie spytasz, dlaczego?
– Hm…
– Przecież ty wczoraj miałeś doroczne zebranie Akademii…
Chwyciła szybko wyciągniętą ręką mały notatnik z kości słoniowej, który rozbierając się, na krzesło obok porzuciła, i spojrzawszy na zapisek, pośpiesznie z jakiegoś dziennika po drodze zrobiony, mówiła dalej:
– O godzinie ósmej wieczorem, w Wiedniu. Miałeś mówić o…
Nie mogła przeczytać niewyraźnie napisanego słowa, więc rzuciła notatnik i dokończyła z lekkim wyrzutem w głosie:
– Widzisz, ja wiem!
– Więc cóż?
– Nie byłbyś mógł być obecnym. Koncert odbędzie się jutro.
– I jutro ja nie będę.
– Będziesz!
– Nie mogę.
– Wszakże samolotem w parę godzin…
– Więc nie chcę.
Zaśmiała się głośno, srebrzyście.
– Chcesz! O, jak ty chcesz, Jacku… I będziesz. Do widzenia! Nie… jeszcze…. Jesteś? Wiesz, co ja robię w tej chwili?
– Jest pora obiadowa. Siądziesz wkrótce do stołu.
– Nie. Idę do kąpieli! Nie mam już prawie nic na sobie…
Rzuciła ze śmiechem słuchawki i zdarłszy jednym ruchem rąk z siebie koszulę, skoczyła do wanny marmurowej.
Pan Benedykt tymczasem, odprawiwszy służbę, począł jeszcze raz troskliwym okiem przeliczać złożone pakunki. Było wszystko w najzupełniejszym porządku. Przeszedł teraz do swojego pokoju, który go zaraz na wstępie zaniepokoił. Wydał mu się zbyt wielkim i ozdobnym. Szukał przez pewien czas oczyma cennika po ścianie, a gdy go nie mógł znaleźć, zadzwonił.
Wchodzącego
21
22
23
24