Trylogia. Генрик Сенкевич

Trylogia - Генрик Сенкевич


Скачать книгу
starości spokojnej do czekam, a teraz…

      Tu ręce zwisły mu bezsilnie:

      – Znikąd pociechy, znikąd pociechy, chyba w grobie…

      Tymczasem, zanim pan Zagłoba ostatnich słów dokończył, hałas powstał w sieni, ktoś chciał wejść, a czeladnik nie puszczał; powstała głośna sprzeczka, w której zdało się panu Wołodyjowskiemu, że poznaje jakiś głos znajomy, więc zawołał na czeladnika, by dłużej wejścia nie bronił.

      Następnie drzwi otworzyły się i ukazała się w nich pyzata, rumiana twarz Rzędziana, który powiódł oczyma po obecnych, pokłonił się i rzekł:

      – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

      – Na wieki wieków! – odrzekł Wołodyjowski – to Rzędzian.

      – A ja ci to jestem – odrzekł pachołek – i kłaniam do kolan waszmościom. A gdzie to mój pan?

      – Twój pan w Korcu i chory.

      – O dla Boga! co też jegomość powiada? A ciężko on, Boże broń, chory?

      – Był ciężko chory, a teraz zdrowszy. Medyk powiada, że będzie zdrów.

      – Bo ja tu z wieściami o pannie do mojego pana przyjechałem.

      Mały rycerz począł kiwać melancholicznie głową.

      – Niepotrzebnieś się śpieszył, bo już pan Skrzetuski wie o jej śmierci i my tu ją łzami rzewnymi oblewamy.

      Oczy Rzędziana wylazły zupełnie na wierzch głowy.

      – Gwałtu, rety! co ja słyszę? Panna umarła?

      – Nie umarła, jeno w Kijowie od zbójów zamordowana.

      – W jakim Kijowie? Co jegomość prawi?

      – W jakimże Kijowie? Albo to Kijowa nie znasz?

      – Dla Boga, chyba jegomość kpi! Co ona miała do roboty w Kijowie, kiedy ona w jarze nad Waładynką, niedaleko Raszkowa ukryta? I czarownica miała rozkaz, żeby się do przyjazdu Bohuna ani krokiem nie ruszała. Jak mnie Bóg miły, zwariować przyjdzie czy co?

      – Co za czarownica? o czymże ty gadasz?

      – A Horpyna!… toć tę basetlę znam dobrze!

      Pan Zagłoba nagle wstał z ławy i począł rękami trzepać jak człowiek, który wpadłszy w głębinę ratuje się od zatonięcia.

      – Na Boga żywego! milcz waćpan! – rzekł do Wołodyjowskiego. – Na rany boskie, niech ja pytam!

      Obecni aż zadrżeli, tak blady był Zagłoba i pot wystąpił mu na łysinę, on zaś skoczył równymi nogami przez ławę do Rzędziana i schwyciwszy pachołka za ramiona pytał chrapliwym głosem:

      – Kto tobie powiadał, że ona… koło Raszkowa ukryta?

      – Kto miał powiadać? Bohun!

      – Chłopie, czyś zwariował?! – wrzasnął pan Zagłoba trzęsąc pachołkiem jak gruszką – jaki Bohun?

      – O dla Boga – zawołał Rzędzian – czego jegomość tak trzęsie? Dajże jegomość pokój, niech się opamiętam, bom zgłupiał… Jegomość mi do reszty w głowie przewróci. Jakiż ma być Bohun? Albo to go jegomość nie zna?

      – Gadaj, bo cię nożem pchnę! – wrzasnął Zagłoba. – Gdzieś Bohuna widział?

      – We Włodawie!… Czego waszmościowie ode mnie chcecie? – wołał przestraszony pachołek. – Cóżem to ja? zbój?…

      Zagłoba odchodził od zmysłów, tchu mu zbrakło i padł na ławę dychając ciężko. Pan Michał przybył mu na pomoc:

      – Kiedyś Bohuna widział? – pytał Rzędziana.

      – Trzy tygodnie temu.

      – To on żyje?

      – Co nie ma żyć?… Sam mnie opowiadał, jakeś go jegomość popłatał, ale się wylizał…

      – I on tobie mówił, że panna pod Raszkowem?

      – A któż inny?

      – Słuchaj, Rzędzian: tu o życie twego pana i panny chodzi! Czy tobie sam Bohun mówił, że ona nie była w Kijowie?

      – Mój jegomość, jak ona miała być w Kijowie, kiedy on ją pod Raszkowem ukrył i Horpynie przykazał pod gardłem, żeby jej nie puszczała, a teraz mnie piernacz dał i pierścień swój, żebym ja tam do niej jechał, bo jemu się rany odnowiły i sam musi leżeć nie wiadomo jak długo.

      Dalsze słowa Rzędziana przerwał pan Zagłoba, który się z ławy na nowo zerwał i schwyciwszy się obu rękoma za resztki włosów, począł krzyczeć jak szalony:

      – Żyje moja córuchna, na rany boskie, żyje! To nie ją w Kijowie zabili! Żyje ona, żyje, moja najmilsza!

      I stary tupał nogami, śmiał się, szlochał, na koniec chwycił Rzędziana za łeb, przycisnął do piersi i począł tak całować, że pachołek do reszty stracił głowę.

      – Niech no jegomość da pokój… bo się zatchnę! Jużci, że ona żyje… Da Bóg, razem po nią ruszymy… Jegomość… no, jegomość!

      – Puść go waszmość, niech opowiada, bo jeszcze nic nie rozumiemy – rzekł Wołodyjowski.

      – Mów, mów! – wołał Zagłoba.

      – Opowiadaj od początku, brateńku – rzekł pan Longinus, na którego wąsach osiadła także gęsta rosa.

      – Pozwólcie, waszmościowie, niech się wysapię – rzekł Rzędzian – okno przymknę, bo te juchy słowiki tak się drą w krzakach, że i do słowa przyiść nie można.

      – Miodu! – krzyknął na czeladnika Wołodyjowski.

      Rzędzian zamknął okno ze zwykłą sobie powolnością, następnie zwrócił się do obecnych i rzekł:

      – Waszmościowie mi też usiąść pozwolą, bom się utrudził!

      – Siadaj! – rzekł Wołodyjowski nalewając mu z przyniesionego przez czeladnika gąsiorka. – Pij z nami, boś na to swoją nowiną zasłużył, byłeś gadał jak najprędzej.

      – Dobry miód! – odpowiedział pachołek podnosząc szklanicę pod światło.

      – A bodaj cię usiekli! Będziesz ty gadał? – huknął Zagłoba.

      – A jegomość to się zaraz gniewa! Jużci będę gadał, kiedy waszmościowie chcecie, bo waszmościom rozkazywać, a mnie słuchać, od tegom sługa! Ale już widzę, że od początku muszę dokumentnie wszystko opowiadać…

      – Mów od początku!

      – Waszmościowie pamiętają, jako to przyszła wiadomość o wzięciu Baru, co to nam się zdawało, że już po pannie? Tak ja wróciłem wtedy do Rzędzian, do rodzicieli i do dziadusia, co to już ma dziewięćdziesiąt lat… dobrze mówię… nie! dziewięćdziesiąt i jeden.

      – Niech ma i dziewięćset!… – burknął Zagłoba.

      – A niech mu Pan Bóg da jak najwięcej! Dziękuję jegomości za dobre słowo – odrzekł Rzędzian. – Tak tedy wróciłem do domu, żeby rodzicielom odwieźć, com przy pomocy bożej zebrał między zbójami, bo to już waszmościowie wiecie, że mnie zeszłego roku ogarnęli Kozacy w Czehrynie, że mnie za swego mieli, żem Bohuna rannego pilnował i do wielkiej konfidencji z nim przyszedł, a przy tym skupowałem trochę od tych złodziejów, to srebra, to klejnoty…

      – Wiemy, wiemy! – rzekł Wołodyjowski.

      – Otóż przyjechałem do rodzicielów, którzy radzi mnie widzieli i oczom nie chcieli wierzyć, gdym im wszystko, com


Скачать книгу