Tylko martwi nie kłamią. Katarzyna Bonda

Tylko martwi nie kłamią - Katarzyna Bonda


Скачать книгу
w to nie mieszaj! – podniósł głos.

      Ludzie wokół zamilkli. Teraz już niemal wszyscy goście na tarasie zwrócili oczy w ich kierunku.

      Słysząc jego słowa, kobieta obserwująca wszystko zza palmy aż podskoczyła z wrażenia i niechcący strąciła ze stolika solniczkę, która z głośnym brzękiem spadła, potoczyła się obok śledzonej pary i zatrzymała przy stoliku młodzieży. Kobieta zamarła. Teraz zostanie zdemaskowana! Ale dla wszystkich – także dla pary zajętej własną sprzeczką – wciąż była niewidzialna.

      – Proszę, nie rozstawajmy się teraz, kiedy wszystko jest już dobrze… – Blondynka upadła przed siwym na kolana.

      – Wstawaj! – Podniósł ją i siłą posadził na krześle. – Nic, kurwa, nie jest dobrze i doskonale o tym wiesz! – Przestał się kontrolować i krzyczał: – Nie weźmiesz mnie już na te krokodyle łzy!

      Dziewczyna zza palmy nie miała wątpliwości, że siwy myśli tylko o tym, by znaleźć się daleko stąd. Ale się pomyliła. Mężczyzna widać zorientował się, że przedwcześnie ujawnił swoją wściekłość, bo przecież samo podpisanie dokumentów nie załatwiało spraw do końca. Rozejrzał się wokół i jak drapieżnik przygarbił, wciąż gotów do ataku. Przeczesał dłonią czuprynę, zmarszczył brwi, które nadawały mu groźny wygląd, po czym opadł na krzesło. Rozległ się odgłos głuchego tąpnięcia wielkiego cielska.

      – Nigdy cię nie kochałem – oświadczył, teatralnie zniżając głos. Mówił spokojnie, lecz jego słowa raziły jak śmiercionośne pociski. – Wiedziałaś o tym, kiedy się pobieraliśmy. Przyzwyczaiłem się do ciebie, a ty do mnie. Układ przemienił się w związek. To ty chciałaś tego ślubu. To była twoja decyzja. I masz teraz, czego chciałaś. Nie zasługujesz nawet na to. Nie robię tego dla ciebie, tylko dla Magdy. Bo jedyne, czego mi żal, to jej. Ty nie budzisz nawet mojej litości. Tylko ona jest… – przerwał, bo na wysokości jego wzroku przy stoliku pojawił się nagle biały fartuszek z haftem. Spojrzał na niezłe nogi w nylonowych pończochach, i niżej – na znoszone, niemodne już szpilki z czubkami w szpic.

      – Przepraszam, Johann, może to nie najlepszy moment… – Kelnerka odchrząknęła, po czym mimochodem, jak to tylko one potrafią, położyła na stole paragon z kasy fiskalnej. I konspiracyjnym szeptem zwróciła się do kobiety: – Bisaga tu jest. Chce, żebyś wróciła do pracy, Klaudia. Mają na oddziale straszny młyn.

      – Marto, jeszcze chwilę. – Klaudia znów zaczęła wycierać nabrzmiałą twarz. Napuchnięte od płaczu oczy zmieniły się w szparki. Mężczyzna ze wstrętem przyjrzał się jej obwisłym policzkom, ciemnym odrostom na blond włosach, sztucznemu futerku przy pomarszczonym dekolcie i pomyślał, że powinien był odejść dawno temu.

      – Spróbuj ją zagadać – poprosiła Klaudia kelnerkę. – Wymyśl coś… Odwdzięczę ci się…

      – Widziała cię, wie, gdzie siedzicie. Nic nie zrobię. – Marta dyskretnie wskazała kobietę w białym kitlu, z czepkiem na głowie, z zapałem pałaszującą obiad w części dla niepalących. – Pośpieszcie się. Wiesz, jaka ona jest. Chyba nie chcesz stracić roboty?

      Odeszła, kołysząc biodrami. Siwy odprowadził ją lubieżnym spojrzeniem ponad głową swojej towarzyszki, która nie zdawała sobie z tego sprawy, bo ponownie ukryła twarz w dłoniach. Marta zaś podeszła do lady, przechyliła się przez kontuar, a jej pośladki wypięły się w kierunku sali. Johann nie spuszczał z niej wzroku. Przecież niewiele brakowało, a to z nią siedziałby tu teraz. Gdyby wszystko potoczyło się inaczej… Właściwie obecna sytuacja jest jedynie dziełem przypadku. Klaudia była od Marty kilka lat młodsza i kiedyś zdecydowanie ładniejsza, lecz roztyła się i zaniedbała.

      To w tym szpitalu się poznali, kiedy cztery lata temu Johann trafił na oddział intensywnej opieki medycznej po brutalnym pobiciu. Omal nie stracił życia, przez kilka dni leżał nieprzytomny, podłączony do aparatury. I niewiele było osób, które cieszyłyby się wtedy z jego ozdrowienia. Kiedy po kilku operacjach otworzył oczy, to Klaudię zobaczył jako pierwszą. Tylko ona zdecydowała się nim wtedy zaopiekować, bo po tym, jak brutalnie zgwałcił hostessę, we wszystkich kobietach wzbudzał jedynie odrazę. To dzięki niej żyje, jest teraz tym, kim jest. Winien być jej wdzięczny, ale nie umiał nawet pokochać. Miłość tylko osłabia, mawiał. Dziś jednak czuł inaczej. Uwierzył, że ma od losu nową szansę. Pierwszy raz w życiu. I zamierzał z niej skorzystać, choć się bał. Bo to nowe i nieznane. To dlatego prowadzi tę jałową rozmowę: by uciszyć poczucie winy i odwlec moment konfrontacji z własnymi marzeniami, które mogą okazać się złudzeniem. A jednak nie widzi innego wyjścia, chciałby zaryzykować. Już zdecydował i położył wszystko na jedną kartę. Jest tak zasłuchany we własne myśli, że praktycznie nie słyszy słów żony, która znów zaczyna się przed nim płaszczyć:

      – Przeczekajmy. To tylko kolejna fascynacja. Nawrót choroby. Ta lekarka nic o tobie nie wie, ja cię dobrze znam. Wybaczę ci, zrozumiem. Nigdy ci tego nie wypomnę. Obiecuję, że nie będziemy o tym rozmawiać.

      – Oczywiście, że nie będziemy – przerywa jej ze spokojem i pewnością, najokrutniej, jak to tylko możliwe. – Nie będzie ku temu żadnej okazji.

      Chwyta skórzaną teczkę, owija jedwabny szalik wokół szyi i kieruje się do wyjścia.

      – Johann! – Klaudia woła za nim rozpaczliwie. Akurat skończyła się piosenka. Kobieta zza sztucznej palmy, ludzie przy stolikach na tarasie i w sali bufetu, młodzież, kelnerka, Bisaga, jej przełożona – wszyscy patrzą teraz na niego. Ale on się nie odwraca. Uciekł. Klaudia otępiała jeszcze chwilę siedzi sama przy stoliku. Z głośników znów dobywa się rytmiczne „umc, umc”… Jej wzrok pada na rachunek na metalowej tacce. Bierze go, wyjmuje portfel, odlicza kwotę co do grosza. Nie zostawił pieniędzy. Nawet teraz. Podchodzi do bufetu, kładzie na nim tackę i dostrzega kelnerkę, która na zapleczu pali papierosa. Podchodzi do niej.

      – I co? – pyta Marta i wyciąga paczkę w kierunku Klaudii.

      – To już naprawdę koniec – odpowiada przez łzy kobieta. – Nie wiem, jak ja to przeżyję.

      Nagle obok nich wyrasta przełożona i spogląda na Klaudię groźnie. Kobieta nieruchomieje, w myślach szuka jakiegoś wykrętu, którym mogłaby usprawiedliwić swoje wyjście na tak długo, ale w głowie ma pustkę. Bisaga podaje jej fartuch i pielęgniarski czepek, który ostentacyjnie otrzepuje z brudu. Klaudia uświadamia sobie, że musiały jej upaść na tarasie i z emocji o nich zapomniała. Nigdy, przez całe lata, nie zaniedbała pracy. Była wzorową pielęgniarką: oddaną, opiekuńczą, jakby stworzoną, by służyć innym. Teraz jej twarz znów staje się czerwona, tym razem ze wstydu. Ręce drżą. Nie wie, jak ma się bronić, jest całkowicie bezwolna. Wie, że za chwilę usłyszy najostrzejsze słowa przełożonej, liczy się nawet ze zwolnieniem. Ale pierwszy raz w życiu czuje w sobie bunt. Jeżeli teraz Bisaga spróbuje ją wyrzucić, to po prostu powie jej wszystko, co o niej myśli. Klaudia gotowa jest nawet zaszantażować szefową, że wie o jej popijaniu w pracy.

      – Oni już tacy są, skurwysyny. – Przełożona mówi spokojnie i niezbyt głośno. Klaudia jest zaskoczona. Czuje, jak napięcie z niej odpływa, a w to miejsce pojawia się ulga. – Idź się umyć. Wyglądasz jak ulicznica.

      Choć słowa są szorstkie, to jednak wypowiedziane z troską. Klaudii wydają się wręcz pieszczotliwe. Bisaga wyciąga rękę i dotyka jej mokrego od łez policzka. Kobieta czuje chropowatą skórę chłodnych opuszek palców.

      – Dziękuję – szepcze z wdzięcznością i pochyla głowę. Przytula się do ramienia szefowej. Stoją tak chwilę, nie wypowiadając ani słowa. Wreszcie Bisaga odsuwa ją, prostuje plecy, zaciska usta i wraca


Скачать книгу