Ciężkie czasy na te czasy. Чарльз Диккенс
wszystko, co chcecie; wysoki, krzykliwy, z oczami wytrzeszczonymi, z metalicznym śmiechem; człek z grubego materiału, użytego w niepomiernej ilości dla utworzenia takiej masy; człek ze wzdętą głową, z wypukłym czołem, z naprężonymi żyłami na skroniach i z naciągniętą skórą na twarzy, która, zdawało się nie pozwala mu zamknąć oczu i wciąż unosi jego brwi. Charakterystycznym rysem postaci jego była nadętość: wydawał się balonem gotowym do lotu. Człek, który bez ustanku przechwalał się, iż wszystko sam sobie zawdzięcza. Człowiek, który zawsze głosił, głosem podobnym do ryku trąby, o swej dawnej ciemności i dawnej swojej nędzy. Człek, który był bańką wzdętą – fałszywej pokory i samochwalstwa.
O rok lub dwa lata młodszy od swego ściśle praktycznego przyjaciela, pan Bounderby wyglądał na starszego. Jego czterdzieści siedem do ośmiu lat mogły siedem lub osiem przydać sobie jeszcze i nikogo by to nie zdziwiło. Niewiele miał włosów – wyssało mu je zapewne jego gadulstwo – a i te, co zostały nieporządnie sterczały w różne strony, jakby rozdmuchiwane jego samochwalstwa wichrem.
W posępnej bawialni Kamiennego Pawilonu, stojąc na dywaniku przed kominkiem i grzejąc się u ognia, pan Bounderby dzielił się swymi spostrzeżeniami z panią Gradgrind a to z powodu rocznicy własnych urodzin. Stał przed ogniem, raz dlatego, że to był wiosenny, zimny wieczór, choć jeszcze słońce świeciło; po drugie dlatego, że atmosfera Kamiennego Pawilonu wiecznie była przesiąknięta wonią wilgotnego wapna; i na koniec dlatego, że taka pozycja pozwalała mu panować nad panią Gradgrind.
– Nie miałem trzewików, a pończoch nawet z nazwy nie znałem. Dni spędzałem w rowie, noc – w chlewie. Tak przepędziłem dziesiątą rocznicę moich urodzin. Rów był mi dobrym znajomym – urodziłem się w nim.
Pani Gradgrind – maleńka, chuda, blada, z czerwonymi powiekami zakutana w szale – przechodziła wszystko, co się mieści w ludzkich pojęciach o słabości cielesnej i dusznej. Ciągle zażywała mikstury nie dające już żadnych skutków. Ile razy zdarzyło się jej objawić symptomata powrotu do życia, tyle razy zostawała rażona jakimś ciężkim faktem, uderzającym w nią nieuchronnie.
Pani Gradgrind wyraziła nadzieję, że ten rów był suchy.
– Suchy? Istna kałuża! Wody było w nim na stopę – rzekł pan Bounderby.
– To dość, aby się niemowlę przeziębiło – zauważyła pani Gradgrind.
– Przeziębiło się? Urodziłem się z zapaleniem płuc i, zdaje mi się, z zapaleniem wszystkiego, co w ciele ludzkim podpada tej chorobie – rzekł pan Bounderby. – Przez kilka lat byłem najnędzniejszą istotą na świecie: tak chorowity, że zawsze stękałem i piszczałem; a tak obdarty i plugawy od nieczystości, że pani nawet szczypcami kominkowymi nie zgodziłabyś się mnie dotknąć.
Pani Gradgrind spojrzała smutnie na szczypce, stojące przy kominku, uważając to w swym idiotyzmie za najwłaściwszą oznakę współczucia.
– Jakim sposobem wydarłem się z tego położenia, sam nie wiem – rzekł pan Bounderby. – Musiałem być energiczny. Byłem energicznym i w późniejszych latach, więc sądzę, że i wtedy już miałem tę własność. Ot, jak tu stoję, moja pani, niczym i nikomu nie jestem obowiązany za to, że tu stać mogę – tylko samemu sobie.
– Pani Gradgrind tęskną i pokorną zrobiła uwagę że, być może, matka pana Bounderby...
– Moja matka?- przerwał pan Bounderby. – Moja matka mnie rzuciła!
Pani Gradgrind zbałwaniała jak zwykle, zwinęła się w sobie i umilkła.
– Moja matka porzuciła mnie na ręce mej babki – rzekł Bounderby – i o ile sobie przypomnieć mogę, babka była najniegodziwszą kobietą na świecie; gdy przypadkiem dostała mi się para trzewików, ściągała je ze mnie i przepijała niechybnie. Nie zapomnę, jak owa miła babka z rana, nie wstając z łóżka, wypijała po czternaście kieliszków wódki przed śniadaniem.
Pani Gradgrind, słabo uśmiechnięta, nie dając innego znaku życia, podobna była jak zwykle do malutkiej kobietki, blado wymalowanej na transparencie nie dość oświetlonym od tyłu.
– Babka założyła sklepik z tandetą – prawił pan Bounderby – i ulokowała mnie w króbce od jaj. Taka była kolebka mego niemowlęctwa: króbka, i to stara. Jak tylko odrosłem od ziemi i mogłem biegać – uciekłem oczywiście. Byłem naówczas małym włóczęgą i zamiast jednej starej baby, która mnie biła i morzyła głodem, wszyscy bez różnicy płci i wieku tłukli mnie i popychali, a zawsze to spotykało mnie, kiedy byłem głodny. I wszyscy mieli słuszność: z jakiegoż powodu mieliby postępować inaczej? Byłem szkodliwym stworzeniem, zarazą, dżumą! Bardzo dobrze wiem o tym!
Pochlebiało to niesłychanie panu Bounderby, że kiedyś w swym życiu znajdował się na takim szczeblu społecznej znakomitości, że był szkodliwym stworzeniem, zarazą, dżumą. Po trzykroć więc, raz po raz, powtarzał te słowa samochwalne i dopiero był zadowolony.
– Przeznaczone mi było przejść przez to wszystko; tak sądzę, pani moja. Czy było koniecznością przechodzić przez to, czy nie, przeszedłem jednak. Przeszedłem, chociaż nikt nie wyciągnął do mnie ręki pomocnej. Włóczęga-ulicznik, włóczęga-chłopak do wszystkiego, parobek, stróż domu, odźwierny, kancelista, główny komisant, mały wspólnik handlu – Jozjasz Bounderby z Coketown – takie były moje przejścia aż do punktu kulminacyjnego. Jozjasz Bounderby z Coketown nauczył się czytać z szyldów sklepowych, moja pani, i nauczył się rozpoznawać godziny na cyferblacie, badając zegar wieży kościoła Saint Giles's w Londynie, pod kierunkiem opijusa, kaleki, znanego ulicznego złodzieja i niepoprawnego włóczęgi.
Proszę teraz mówić Jozjaszowi Bounderby z Coketown o waszych szkołach elementarnych i o waszych szkołach-modelach, i o waszych szkołach obwodowych, a Jozjasz Bounderby z Coketown wyzna szczerze i otwarcie, że nie miał sposobności z nich korzystać. Ale czy owe szkoły dają nam ludzi z tęgimi głowami? Wychowanie, które ja przeszedłem, wiem – nie każdemu wyjdzie na zdrowie, ale cóż robić? Wychowanie to było takie, nie inne. I można zmusić Jozjasza Bounderby, aby przełknął wrzącą oliwę, ale nikt i nic go nie zmusi, by ukrywał fakty swego życia.
Cały spocony, gdy doszedł do szczytów samochwalstwa, Jozjasz Bounderby zamilkł na chwilę. Zamilkł właśnie, gdy jego wysoce praktyczny przyjaciel w towarzystwie dwojga winowajców wchodził do bawialni. Wysoce praktyczny przyjaciel spostrzegłszy gościa zatrzymał się i rzucił na Ludwikę pełne wyrzutu spojrzenie, mówiące wyraźnie: "Patrz, oto twój Bounderby!" – No! – zawołał pan Bounderby – o co idzie? Dlaczego młody Tomasz tak chmurnie wygląda?
Wymówił imię Tomasza, ale patrzył na Ludwikę.
– My przez szczelinę chcieliśmy cyrk oglądać – rzekła śmiało Ludwika nie podnosząc oczu – ojciec nas tam zastał.
– Tak, pani – rzekł małżonek z powagą. – Prędzej mogłem spodziewać się, że złapię dzieci moje na czytaniu poezji.
– O Boże! – płaczliwie zawołała pani Gradgrind. – Jak mogliście, Ludwiko i Tomaszu?...
Zdumiewam się i oświadczam, żeście doprowadzili mnie do żalu, iż posiadam dzieci. Chciałoby mi się powiedzieć nawet, że wolałabym nie mieć dzieci. Cóż by z wami stało się wtedy, rada bym wiedzieć?
Pan Gradgring nie wydawał się mocno zadowolony tak przekonywającą uwagą małżonki: czoło mu się nachmurzyło niecierpliwie.
– Czyżeście nie mogli, podczas gdym cierpiała ból głowy, pójść do waszego pokoju i przeglądać konchy i minerały, i wszelkie inne rzeczy, których macie tak dużo, zamiast biegać do cyrku? – rzekła pani Gradgrind. – Wiecie tak dobrze, jak i ja sama, że dzieci nie mają nauczycieli cyrkowych ani gabinetów cyrkowych, ani nie słuchają lekcji o cyrkach. Cóż więc chcecie