Ciężkie czasy na te czasy. Чарльз Диккенс
Za pozwoleniem panów – rzekł E.W.B. Childers rozglądając się wokół – to panowie podobno życzycie sobie widzieć się z Jupem.
– Nie inaczej – odpowiedział pan Gradgrind. – Córka poszła go sprowadzić. Ale nie mam czasu czekać i dlatego, jeżeli pan pozwolisz, zostawię na ręce pańskie parę słów dla niego.
– Bo widzisz, mój przyjacielu – wtrącił pan Bounderby – my jesteśmy z gatunku ludzi ceniących czas, a wy jesteście z gatunku ludzi wcale nie ceniących czasu.
Pan Childers zmierzył mówiącego od stóp do głowy i odparł:
– Nie mam honoru znać pana, lecz jeżeli pan chcesz powiedzieć, że więcej za swój czas zarabiasz pieniędzy niżeli ja za mój, to, sądząc z pańskiej powierzchowności, nie będę przeczył, że możesz mieć słuszność.
– A jeżeli pan je zarobiłeś, to możesz i zatrzymać przy sobie i dla siebie, jak sądzę – dodał Kupidyn.
– Kidderminster! Stul gębę – rzekł pan Childers.
Kidderminster – było to doczesne miano Kupidyna.
– Więc mu wolno przyjść tu, aby nami pomiatać? – zawołał Kidderminster odkrywając porywczy swój charakter. – Jeśli pan pragniesz zabawić się nami, zapłać pan za wejście do cyrku i używaj sobie!
– Kidderminster! – rzekł Childers podnosząc głowę. – Stul gębę! – i obracając się do pana Gradgrinda: – J a z panem rozmawiam. Pan wiesz albo nie wiesz (gdyż, być może, rzadko bywasz w cyrku), że ostatnimi czasy Jupe bardzo często p u d ł o w a ł.
– Pudłował? Jak to pudłował? – zapytał pan Gradgrind upraszając spojrzeniem pomocy potężnego pana Bounderby.
– Pudłował i kwita – powtórzył Childers.
– Wczoraj próbował "Pod Podwiązką" cztery razy i spudłował – rzekł Kidderminster. – Pudłował takoż chorągiewkami i w ogóle nieszczególnie się sprawiał.
– To jest nie robił tego, co powinien był zrobić; brakło mu sprężystości, a błazeństwa jego były nieśmieszne – tłumaczył Childers.
– O! Więc to znaczy pudłować? – pytał Gradgrind.
– W ogóle pudłowanie nic innego nie oznacza – odpowiedział Childers.
– Dziewięciorakie oleje, Wesołołapy, pudłowanie, podwiązki et caetera, o! – zawołał pan Bounderby śmiejąc się wielkim śmiechem. – Dość dziwne towarzystwo dla człowieka, który własnymi siłami podniósł się tak wysoko.
– To niech się pan spuści trochę – odparł Kupidyn. – Gdy pan własnymi siłami podniósł się tak wysoko, jak to widać po panu, to jużci sam potrafisz zsunąć się cokolwiek.
– Co za dokuczliwe chłopaczysko! – rzekł pan Gradgrind zwracając się do Kupidyna i chmurząc nań czoło.
– Czemuż pan nie uprzedził nas, że przyjdziesz – odpowiedział wcale nie zmieszany syn Dzikiego Łowcy. – Najpewniej sfabrykowalibyśmy byli przyzwoitego panicza, aby pana przyjmował. Szkoda, że nie zamówił się pan, jeśli pan taki wybredny. Za mocno pan naciągasz swoją linę, panie.
– Czego ten grubiański chłopiec chce ze swoją wyciągniętą liną? – zapytał pan Gradgrind patrząc nań z jakimś rozpaczliwym oburzeniem.
– No, ruszaj precz! Idźże! – rzekł Childers wypychając młodego swego przyjaciela z pokoju, nie delikatniej niżby to sam Dziki Łowca uczynił. – Naciągnięta czy opuszczona lina... ale rzecz nie w tym – rzekł zwracając się do Gradgrinda. – Pan miałeś mi zostawić słówko do Jupe'a?
– Tak jest!
– A więc – ciągnął Childers – moim zdaniem nigdy on tego pisma nie odbierze. Czy pan go zna dobrze?
– Nigdy go w życiu nie widziałem.
– Otóż zdaje mi się, że go pan nigdy nie zobaczy. Dla mnie jest rzeczą pewną, że uciekł.
– Sądzisz pan, że opuścił swą córkę?
– A, sądzę, sądzę – rzekł Childers kiwając głową – że czmychnął, i to na zawsze. Wczoraj wygwizdano go – pozawczoraj także; co dnia bywał wygwizdywany; ostatnimi czasy ciągle mu się to trafiało, a nie umiał znieść gwizdania.
– Dlaczegóż tak często był on... jakże... wygwizdywany? – zapytał Gradgrind wyduszając z siebie ten wyraz niesłychany ze wstrętem.
– Stawy jego już zesztywniały i w dodatku sił mu brakło – rzekł Childers. – Jeszcze miał zalety jako gęgacz, ale to mało, aby mieć środki do życia.
– Gęgacz? – powtórzył Bounderby. – Znów nie pojmuję.
– Śmieszek, paplacz, pajac – jeśli to więcej się podoba pańskiej osobie – rzekł Childers rzucając od niechcenia te słowa za plecy swe ku panu Bounderby i wstrząsając grzywą włosów.
A zwracając się do Gradgrinda mówił dalej: – Co uderzające, to to, że tego człowieka dobiło, iż o tym wygwizdaniu dowiedziała się jego córka.
– Wyśmienite! – przerwał Bounderby. – To wyśmienite, Gradgrind. Człek tak uwielbiający córkę, że porzuca ją na zawsze! Diabelnie udane! Cha! cha! cha! Ot, co ci powiem, młody człowiecze: nie zawsze stałem tak wysoko, jak stoję teraz. Wiem, co to znaczy być porzuconym. Może zdumiejesz się, gdy ci powiem, że moja matka także uciekła, porzuciwszy mnie dzieckiem.
Pan Childers odpowiedział tonem kolącym, że wcale nie jest zdumiony.
– Tak! – rzekł Bounderby. – Urodziłem się w rowie, matka mnie porzuciła. Czyż jej przebaczam?
Nie. Czyż kiedy jej przebaczyłem? Nie. Jakże ją za to nazywam? Nazywam ją zapewne najgorszą kobietą ze wszystkich kobiet, oprócz mej babki, pijaczki. Nie znana mi duma rodzinna; nie mam w sobie żadnych sentymentalnych wyskoków wyobraźni. Nazywam wszystko po imieniu. I nazywam po imieniu matkę Jozjasza Bounderby z Coketown bez strachu i uprzedzenia, jakbym ją nazywał, gdyby była matką jakiego Ryszarda Jones z Wappingu.
Tak samo postępuję i z tym człowiekiem. Jest to nędznik i włóczęga – mówiąc wyraźnie, po angielsku.
– Dla mnie to wszystko jedno, jak on zwie się po angielsku czy po francusku – odpowiedział Childers odwracając się. – Opowiadałem pańskiemu przyjacielowi, jak ta rzecz się miała; jeśli panu nie podoba się słuchać, możesz wyjść na świeże powietrze. Zanadto pan wypełniasz sobą to miejsce. Niech pan raczy się zachować dla swego własnego mieszkania – mówił Childers ze zgryźliwą ironią. – Nie powinieneś pan napełniać sobą tego pokoju, chyba że będziesz o to proszony. Zapewne, jak myślę – posiadasz na własność jaki budynek.
– Bardzo być może – odpowiedział Bounderby brząkając pieniędzmi i uśmiechając się.
– Więc rozpieraj się we własnym budynku, jeśli łaska – rzekł Childers – bo to domostwo niemocne i gdy zanadto je sobą przeładujesz, gotowe się rozwalić.
I zmierzywszy pana Bounderby od stóp do głowy wzrokiem pogardliwym, odwrócił się od niego jak od człowieka nie istniejącego dlań już a rzekł do pana Gradgrinda:
– Jupe wysłał swą córkę z domu nie dawniej jak godzinę temu; później widziano, jak sam wyniknął się w kapeluszu naciśniętym na oczy, z węzełkiem pod pachą. Ona nigdy nie uwierzy, aby to uczynił; ale w istocie on uciekł i porzucił ją.
– Proszę pana – zapytał pan Gradgrind – dlaczego ona nie miałaby uwierzyć?
– Bo oni we dwoje