Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
E, to chyba przypadek – powątpiewał Bogumił. – Urodziłem się może na świętego Adriana. A co do pochodzenia, to matka opowiadała mi, że któryś z naszych pradziadów, tylko nie wiem, czy mój, czy Hipolita, był usynowionym przez Niechciców znajdą. Ale kto by tam takich rzeczy dochodził.
Pani Barbara nagle się zatrwożyła.
– Nie – odparła – takie rzeczy trzeba przecież na pewno wiedzieć.
– Po co? – zadziwił się Bogumił. – Ale, owszem, jeżeli ci na tym zależy, to mogę się zabrać z Hipolitem do wyjaśnienia tej sprawy.
Pani Barbara teraz jeszcze bardziej się zlękła.
– Niech Bóg broni! – oburzyła się. – Cóż ty myślisz, że ja przywiązuję wagę do takich rzeczy? Wasze herby zaczynają się nie od jakichś tam wojen za Bolesława Krzywoustego, ale od tego, czyście byli w powstaniu, czy nie. Ty byłeś – a Hipolit niech się sobie chwali swoim Adrianem. Daj mi słowo, że mu o niczym nie wspomnisz.
Ale Bogumił nie potrzebował nawet i słowa dawać, bo ledwo skończyli o tym przedmiocie mówić, natychmiast o nim zapomniał. Za to pani Barbara była dalej tą sprawą zajęta.
– Ród! – swarzyła się. – A co mnie na przykład po rodzie? Ostrzeńscy pochodzą podobno od Spytka z Melsztyna[83] i cóż to ma za znaczenie, choćby dla moich braci? Znaczenie ma to, że są wykształceni, to im otwiera wszystkie drogi. O! Co tam komu po Adrianach, po herbach, gdy ludzie są do niczego. Ten Hipolit wydaje mi się człowiekiem do niczego. Ona – owszem, pyszna gospodyni. Ale w gruncie rzeczy, wiesz, gromadzić tak zapasy, co latami stoją w spiżarni, to nie jest żadne życie. To tak, jakby człowiek spodziewał się już tylko samego złego, samego niedostatku i chciał się zabezpieczyć przed głodem. No, nie? Ja ci mówię, że ten dom cały próchnieje – tylko ta Anka robi na mnie wrażenie jakby takiej świeżej gałązki, co wyrośnie i zakwitnie.
– Czym ona tam zakwitnie – dodała po namyśle – to nie wiem, ale to nie będzie już w Turobinie ani w tym całym tutejszym świecie. Przyznaj mi, że mam rację.
– Masz, masz – śmiał się Bogumił – tylko ja się aż dziwię, skąd tobie tyle rozmaitości przychodzi naraz do głowy.
A jednak, mimo takiego osądzenia Urszuli Niechcicowej, pani Barbara wracała od niej zawsze pogrążona w podziwie i czarnych myślach. W takim samym usposobieniu wracała zresztą zewsząd, dokądkolwiek bądź pojechali. Mój Boże! Wszak ona się tylko tego obawiała, że poślubiwszy człowieka, co nie miał obycia towarzyskiego ani wyższego wykształcenia, będzie się czuła upośledzona wobec swego dawnego, wyższego świata. Tymczasem sto razy bardziej upośledzona czuła się tu, gdzie nie umiała tego, co wszyscy umieli. Jakże była słaba i niedołężna wobec tych wszystkich skrzętnych, zapobiegliwych gospodyń! A taką się sobie wydając, tym bardziej marzyła, jaka by to była przyjemność, gdyby ją one uwielbiały, lubiły, podziwiały. Bo uwielbienia i podziwu łaknie się najczęściej w okresach słabości i bezradności, gdy aż tego potrzeba, by poczuć, że się istnieje.
Więc śniąc, wyobrażała sobie, że w ciągu krótkiego czasu wyprzedzi w umiejętnościach pani domu wszystkie okoliczne znajome, a wówczas pokaże im, jak się trzeba do tych rzeczy odnosić. O, nie będzie się tak krępująco chwaliła, jak pani Hipolitowa z Turobina. Nie, u niej dobre rzeczy będą się zachwalały dyskretnie, same przez się. Wszyscy będą o nich mówili – prócz niej. Ona zaś będzie prowadzić dom otwarty, nie po to, by schlebiać brzuchom i gustom do niewyszukanej zabawy, ale by ociężałych ludzi tutejszych nauczyć, że sens istnienia polega na szlachetnych zajęciach umysłowych. Tak, zasmakują w rzeczach, o których im się nawet nie śniło i będą mówić o niej: „Świetna z niej gospodyni, co za kuchnia, a gospodarstwo, ho-ho! A jednak nie zasklepiła się w domowym deptaku. Ma szerszy pogląd na rzeczy i wniosła nowego ducha w życie tych stron”.
Wtem, gdy dom jej będzie już i tak wystarczająco słynąć, rozlegnie się wiadomość, że w „Kłosach”[84] lub w „Tygodniku”[85] ukazał się jej artykuł. Będzie to rzecz społeczna, piętnująca gnuśne życie prowincji zajętej tylko spiżarnią. O, jakże wszyscy tutejsi ludzie poczują się nędzni, kiedy to przeczytają. Jak się tu wszystko zaroi, zamrowi nowym życiem, jak ją wszyscy otoczą, jak zapragną odmiany, ona zaś – cóż ona zaproponuje? Ona rzuci myśl założenia w Borku czytelni.
Tu w marzeniach pani Barbary następowało puste miejsce, a potem błyskała myśl: – Nie, lepiej rozlegnie się wiadomość, że wydała ona powieść, pamiętnik swojej młodości. A może rozlegnie się wiadomość, że młody Krępski zakochał się w niej. Nie widziała go dotąd, bo był gdzieś za granicą, ale dlaczego by się w niej nie miał zakochać? Wszak kochało się już w niej: raz, dwa, trzy… pięciu ludzi. Młody Krępski jest podobno niebywale ładny – tak ona też nie pozostanie obojętną, on zaś zapragnie przeprowadzić rozwód. A wtedy ona odpowie: – Jestem żoną powstańca, który ważył swe życie dla ojczyzny, i będę mu wierna do śmierci. I dumna jestem, że jestem matką jego dziecka.
Ach, i zaraz pojawiało się owo dziecko, a nawet dwoje, chłopiec i dziewczynka, oboje piękni, oboje tak od urodzenia pod każdym względem niezwykli, tak uzdolnieni, że już po nich tylko widać było od razu, jakie jest właściwe miejsce Barbary i Bogumiła na świecie.
I tak kłębiło się wszystko: dzieci, konfitury, powieści, artykuł, wiele artykułów, czyjeś oświadczyny, sukcesy gospodarskie, moralne, towarzyskie, losy najrozmaitsze, a wszystkie jakby dla niej stworzone, bo biedny człowiek, jeśli nawet nie potrafi dobrze przeżyć jednego życia, chciałby ich przeżyć z dziesięć. Ambicje rosły w długie, niezajęte godziny, a w końcu stawały się tak nienasycone, że pani Barbara przestawała się czuć w możności zaspokojenia choćby jednej. Wtedy dziczała, kryła się przed ludźmi, nie chciała do nikogo jechać, bała się, że jak ją ludzie zobaczą w jej nędznym obecnym stanie, to się zrażą i nie zdoła ich już zjednać potem, gdy nadejdzie jej czas. Ale czy on nadejdzie? Nie nadejdzie, nie nadejdzie, życie jej zostało zmarnowane! Nie widziała dla siebie ni czasu, ni miejsca stosownego na świecie i chciała umrzeć młodo.
Tak bywało raz po raz, ale kiedy indziej brała się do tej lub owej roboty, śpiewała i cieszyła się, że żyje. Gdyż była młoda i miała Bogumiła. O tak, mogła śmiało dziękować losom, że wyszedłszy za mąż bez miłości, jego właśnie dostała. Bogumił był jej pociechą i ucieczką przed koszmarami, Bogumił okazywał jej ten podziw i to uznanie, których potrzebowała. A kiedy czasem sama się przed nim kajała, że nie jest dosyć dobrą dla niego gospodynią – odpowiadał, że nie dba o to wcale.
– Jak to – mówiła – nie dbasz, kiedy ja przecież widzę, w jakim jesteś dobrym humorze, jak ci nastawiają przekąsek, napitków. Na pewno chciałbyś, żebym ja była gospodarna.
– Owszem – odpowiadał – lubię i to. Kto by tego nie lubił. Ale lubię tak samo żyć i bez tego. Mógłbym jeść co dzień to samo, spać na ziemi. Wódki mogę nie widzieć. Ja się do wszystkiego w życiu przyzwyczaiłem i nie przejmuję się tymi rzeczami.
– A czym ty się przejmujesz? – pytała, przypomniawszy sobie, ile dziedzin życia wartych zajmowania się nimi nie istnieje dla niego.
– Tobą – odpowiadał niezmiennie, a z takim zawsze wyrazem głosu i twarzy, jakby to nie było słowo zwyczajne, lecz jakiś akt strzelisty[86] do uwielbianych bogów.
– Nieprawda – mówiła, powstrzymując się od śmiechu i udając, że się oburza na taką zalotność nie w porę. – Ja wiem dobrze – dodawała – co jest dla ciebie ważniejsze. Buraki.
– Ano tak – przyznawał ze śmiechem. – Ano tak.
I rzeczywiście, żył on swoją robotą na podwórzu i w polu do takiego stopnia, jakby od jej przebiegu zależała nie tylko zamożność