Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
się znaleźli przy furtce, pani Barbara ujrzała, że wszystkie drzwi i okna dworku były pootwierane. Przed sienią stały spryskane wapnem kubły, beczki, wewnątrz słychać było echowe odgłosy chlastania pędzli, skrobania, suwania czegoś ciężkiego. W progu powitał Niechciców Nebelski. Twarz miał pokrytą białymi i szarymi kleksami.
– Tak, proszę pani – mówił z werwą – Nebelski i to musi potrafić.
Pani Barbara obeszła cały dom i nie skrywała radości. Cztery wygodne pokoje, choć zachlapane wapnem, były nawet w tym stanie pysznymi komnatami w porównaniu z klitkami w oficynie. Co to mówić, piękniej tu było niż wszędzie, gdziekolwiek dotychczas mieszkała, a niezmierzone przestrzenie łąk i nieba, które widać było przez okna, zdawały się także należeć do mieszkania i wzbogacać je posiadłością bez granic.
– Wszystkie pokoje są słoneczne – objaśnił uszczęśliwiony Bogumił – a w tym tutaj słońce świeci podobno przez cały dzień.
– O, to ja już w tym roku zaproszę i mamę, i Tereńkę! – wykrzyknęła pani Barbara. I miała uczucie, że teraz dopiero wychodzi naprawdę za mąż.
Lecz wieczorem ogarnęły ją troski.
– Jezus Maria – mówiła – a jeśli Winczewscy dostali złe mieszkanie i zaczną nam zazdrościć albo źle życzyć. Albo najeżdżać nas tu zaczną, żeby nas wygryźć, i gadać może będą, żeśmy ich spod dachu wygnali.
– Wygnali? Spod dachu? Kogo? Winczewskich? – zadziwił się Bogumił. – Ależ oni siedzą pod świetnym dachem. Czy ja ci nie mówiłem? Wzięli ogromną dzierżawę.
Pani Barbara niby to się ucieszyła, ale w gruncie rzeczy zmarkotniała, tylko na inny sposób.
– Ech – rzekła – pewno się tak tylko przechwalają.
– Nie, to jest prawda. Winczewski umiał się przez ten rok zakrzątnąć koło swych spraw. Doszedł do jakichś pieniędzy i wziął w dzierżawę majątek…
Bogumił przerwał, by nabić sobie fajkę, i pani Barbara musiała kilkakrotnie zapytać: „jaki majątek?”, nim się dowiedziała, że Jarosty.
– Jak to – pytała oszołomiona – te same Jarosty?
– Te same – odparł, śmiejąc się i błaznując. – Wielkie rzeczy! Te same.
Tak jest. Skonfiskowane Niechcicom po powstaniu Jarosty należały do rosyjskiego ministra czy generała, który przez dwadzieścia lat odbierał z nich dochody za pomocą rządzącego ekonomami Żyda Szmulki. W końcu jednak uprzykrzyli się sobie wzajemnie z tym Żydem, czy też sprawiły to intrygi Winczewskiego, który miał podobno stosunki w guberni, tego już Bogumił dokładnie i na pewno nie wiedział – dość, że były administrator Krępy wziął Jarosty w długoletnią dzierżawę.
Pani Barbara była tą wiadomością wstrząśnięta i znów nie chciała przenosić się do dworku. Bo jeżeli dorobić się, to znaczy brać w dzierżawę folwarki po tych, co padli w klęsce, w takim razie lepiej zostać w oficynie w podwórzu i być zepchniętym na samo, samo dno. Teraz nie uważała już tego za poniżenie. Owszem, dumnie stawała na progu z dzikich kamieni. Czuła się wywyższona honorem innego rzędu, tym, co wynika z doznania najwyższej niesprawiedliwości. W oczach i twarzach ludzi, co przechodząc podwórzem, rzucali na nią spojrzenia, czytała myśl:
– Patrzajcie – tak mieszkają ci, co mogli żyć w jarościńskim pałacu, lecz woleli ponieść ofiarę dla ojczyzny.
Lecz nikt tak nie myślał – bo choć wiedziano, że „amistrator” poszedł na dzierżawę do Jarost, ale to było z Krępy opętane dziesięć mil drogi – mało komu było wiadome, czyje były dawnym czasem owe Jarosty, a i komu było wiadome, to nie pamiętał lub zgoła nie widział w całej sprawie nic szczególnego.
I Bogumił nie widział w niej nic szczególnego. Jeden spada, drugi idzie do góry – tak już bywa na świecie. Gdy oznajmił o tym pani Barbarze, było mu nieprzyjemnie. Krew mu wtedy uderzyła do głowy, jakby był zmuszony ogłosić popełnioną przez kogoś nieprzyzwoitość, ale później przestało go to zaprzątać.
– Nie oburza cię ta nikczemność? – wyrzucała mu pani Barbara – to pójście na służbę do grabieżców?
– A jakże – odpowiadał na to – oburza mnie.
– Tak tylko mówisz – nacierała – ale w gruncie rzeczy nic cię to nie obchodzi.
– Ależ obchodzi mnie – zapewniał. – Tylko że Winczewski na pewno nie zastanawiał się nad tym, co za majątek bierze. Ludziom idzie o to, by żyć. A zresztą gdzie Jarosty, gdzie my? – i obracał to w śmiech.
Nie miał on poczucia własnej krzywdy. – Grabież? – mówił. – Niech się martwią ci, co ją popełnili. Ja się mogę nad nimi najwyżej litować.
– I czy ja miałem czas przyzwyczaić się do tego, że mam Jarosty? Byłem takim smykiem, gdy się wszystko skończyło.
Tak. Mogło mu najwyżej być żal wspomnień dzieciństwa, lecz tych w żadnym wypadku nikt go nie mógł pozbawić. Tej majętności, co ją człowiekowi pamięć uzbiera, nie strawi ogień i nie zabierze woda. A i do tego skarbu czy miał kiedy czas i potrzebę myślą wracać? Zaledwie by potrafił ustalić swoją tożsamość z chłopczykiem, co miał na swój użytek służbę, liczne pokoje, aksamitne ubranka. A zwłaszcza teraz, gdy był pochłonięty przenosinami do dworku. Naznaczał różne dnie, a potem cofał się, gdyż to lub owo nie było całkiem gotowe. Na koniec jednego ranka pani Barbara z Bylisią i Ludwiczką popakowały wszystko, powiązały, ludzie powynosili sprzęty i ładowali je na furmankę. Pani Barbara była w dobrym humorze, gdyż pogoda sprzyjała. Dzień był jaskrawo słoneczny i tak niezwykle ciepły, że nawet nieprzebyte zimowe błota na podwórzu podeschły. Takie dnie, gdy się zdarzyły zimą, przypominały pani Barbarze gorącymi barwami nieba i słońca krajobrazy południa, które pamiętała z warszawskich wystaw malarskich. Przypominały je więcej niż najgorętsze dnie lata, gdyż były bardziej w naszym klimacie niebywałe.
Życie w dworku nie miało najmniejszego podobieństwa do czasów spędzonych w podwórzu. Pani Barbara nie znajdowała się już w siedzibie danej rodzinie Bogumiła poniekąd z łaski. Obejmowała dom, który im się, jako pracownikom, należał. A przy tym było to obejście samo w sobie, zamknięte płotem, osłonięte od oczu ludzkich ogrodem, drzewami, zaroślami, tak że można było zapomnieć o tym, że się jest sługą. Nie była to istotna zmiana warunków, a jednak te drugorzędne okoliczności zdawały się poprawiać ich stanowisko. A i ludzie zaraz to też odczuli.
Bylisia przestała się uważać za służącą zmarłej starszej pani, zaczęła się z panią Barbarą lepiej rozumieć, i być w obowiązku[91] na tym miejscu wydawało jej się czymś lepszym. Poprosiła nawet nieśmiało o postąpienie zasług[92], na co pani Barbara się zgodziła, gdyż miała na myśli, że będzie teraz więcej pracy w ogrodzie i przy drobiu, którego miała nadzieję sporo sobie uchować. Do ogrodu zaczęła przychodzić i Ludwiczka, już nie jako sąsiadka, lecz jako ktoś do roboty, najmowała się za grosze albo za strawę. I pani Barbara chętniej też okazywała, że ją uważa za równego sobie wobec praw naturalnych człowieka, i swobodniej z nią rozmawiała, niż gdy ją widziała kimś wysłużonym, w jedno mieszkanie posadzonym i za jedno niemal potraktowanym z matką Bogumiła, żoną zesłańca, osobą wygnaną z dóbr swych przez nieprzyjaciół ojczyzny.
Ludwiczka była wdową, miała już siedemdziesiąt lat i trzymano ją na pewnego rodzaju łaskawym chlebie; dzieci jej pomarły, rozeszły się po świecie, dwoje wywędrowało nawet aż do Brazylii. Potraciła je z oczu, z myśli, nawet z pamięci – podobnie jak samice zwierząt tracą swoje dorosłe młode. Sama była jeszcze jednak dziarską staruchą, bynajmniej nie pochyloną ku ziemi, rozrośniętą,