Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
nagrodził, jak człowiek dostał za mało czy za dużo. A dziś co? Mało to razy karbowy[94] abo i włódarz kogo zerżnie, potrąci, pokaleczy – a ze skargą iść, to się wyprze, i po drugie, każdemu strach, żeby się nie mścił.
I znów opowiadała, jak było, niepomna, że nie pańszczyznę wspomina, lecz swą młodość. Należała zresztą, co prawda, do tych, co w każdym układzie stosunków potrafią zaznawać szczęścia – i czasy teraźniejsze też jej się miłymi wydawały, już przez to samo, że były. Mimo tej szczęśliwości usposobienia miała zwyczaj co chwilę płakać. Płakała nie z żałości, lecz ze wzruszenia, które ją ogarniało przy byle sposobności. A czasem – by wzbudzić żałość w innych, co jej na dobre wychodziło.
Pani Barbara bardzo serio brała jej wynurzenia o pańszczyźnie.
– Na co ci ludzie zeszli – mawiała Bogumiłowi – przez to poniżenie ich w ludzkiej godności, na jakie byli skazani!
On zaś milczał, gdyż nie miał o tym zdania, lub też mówił niepewnie:
– Ludźmi wszelako zostali, jak i każdy.
Pani Barbara usiłowała Ludwiczce zagadnienia społeczne tłumaczyć po swojemu, gdy we dwie razem obrabiały w ogrodzie zagonki pod warzywo.
– Prawdziwi, jak się należy, panowie nie bili i dawno już znieśli pańszczyznę. U mojego dziadka w Iwanowicach i w Barłogach ludzie nie robili pańszczyzny, tylko płacili z morga[95] i nikt nie miał prawa ich bić.
Ludwiczka zastanowiła się chwilę, a potem zapytała:
– Z morga? Nie robili pańszczyzny?
Po czym dodała bliska płaczu:
– O Jezuchnu! To jak się ten dziaduś wielmożnej paniusi nazywał?
– Nazywał się Laurenty Jaraczewski, był panem co się zowie, a każdego uważał za człowieka równego przed Bogiem i przed prawem. – I pani Barbara poczerwieniała, przypomniawszy sobie, że jej matka, opowiadając kiedyś o swoim zamążpójściu, rzekła: – Ojciec mnie kochał, ale nie miał mnie za człowieka.
Ludwiczka tymczasem ustała w robocie i płakała rzewnymi łzami.
– Za człowieka! – mówiła szlochając. – I nazywał się Jaraczewski! Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, jaśnie panuchnowi naszemu kochanemu!
A uspokoiwszy się nieco i wróciwszy do grządek, podjęła współczująco i z przekonaniem: – Toteż bez to państwo one majątki utracili. W naszych stronach też byli takie panowie, to oni się między sobą mularzami[96] poprzezywali i ziemię chcieli nadawać, ale ludziom strach było takich słuchać, bo oni się z diabłami zmawiali. To jak raz jednego takiego w Borku chowali, to diabły jego trumnę z woza do góry podnieśli i tak tę trumnę nosili, aż ją koło cmentarza boreckiego upuścili, ale już w tej trumnie tego pana nie było, bo on zaraz z tej trumny wyszedł w psa czarnego się obrócił, i psem do dziś dnia ludziom się pokazuje, i niejeden go widział.
– Co za brednie opowiadacie – zaperzyła się pani Barbara. – Najpierw, to wszystko nieprawda. Przecież mój dziadek należał do takich mularzy, a byli w Polsce i księża, co do nich należeli. A potem, tutejszy dziedzic z żadnym diabłem nie trzyma, co tydzień się spowiada, a swoją drogą jeszcze przed powstaniem od pańszczyzny ludzi uwolnił.
Ludwiczka i na to miała zaraz odpowiedź: – To jest znów insza rzecz – mówiła. – Nasz pan dziedzic Krępski musieli mieć nakazane w pokucie za jakiś ciężki grzech, żeby się tyla ziemi z majątku pozbyć. A teraz – dodawała – teraz już co innego. Teraz jest ukaz od samego cesarza. Ale ja się uchowałam za pańszczyzny – kończyła z dumą.
Pani Barbara nie tylko w ogrodzie, ale i w mieszkaniu rozwinęła ożywioną działalność. Nie było, co prawda, czym tak bardzo zastawić czterech słonecznych pokoi. Największą ich ozdobę stanowiły dwa piękne politurowane orzechowe łóżka. Były one darem ślubnym radcy Joachima Ostrzeńskiego i przybyły aż z Piekar pod Kalińcem. Miały szczyty owalnej formy, nazywane przez panią Barbarę „medalionami”, i miały pękate, ładnie wygięte nogi. W ciemnym pokoiku oficyny, gdzie się zaledwie mieściły, nie zwracało się na nie uwagi, lecz tu, w blasku słońca, wyglądały nadzwyczaj efektownie. Cóż jednak! – nie można ich było mieć we wszystkich pokojach. Posiadali jeszcze jeden mebel, godny tej nazwy – szafę jesionową, która została po matce Bogumiła. Drzwi tej szafy dzieliły się jakby na cztery pola, w których słoje drzewne były tak ułożone, że wiły się i mieniły jak chybotliwe płomienie. Pani Barbara lubiła tę szafę, lubiła patrzeć w te drzwi, mówiła, że ją to usposabia do marzeń. Reszta sprzętów były to sosnowe stoły i stołki, pociągnięte rumianą farbą jak u chłopów. Ale pani Barbary to nie zniechęcało; ubóstwo w nowym domu miało jednak cechę warunków, w których można było coś zrobić. Pojęła obecnie, do czego może być potrzebne zeszywanie dywaników ze starych gałganków. Nauczyła się tego i całe popołudnia spędzała nad tą niewdzięczną robotą. Pani Ładzina dopomogła jej, ofiarowawszy całe pudło gałganków. Cięły z nich z Bylisią albo z Ludwiczką kawałki zakończone z jednej strony owalnie, z drugiej prostokątnie i obrzucały każdy kawałek włóczką odpowiednio dobranego koloru. Następnie na podkładzie z workowego płótna przyszywało się te skrawki takim sposobem, jak leżą dachówki na dachu albo łuska na rybie. I można było dobierać je w ten sposób, aby tworzyły desenie; pani Barbarze przypomniało się, że jej matka umiała z owych gałganków układać nawet krajobrazy. Ona jednak nie była tak zdolna. Poprzestała na tym, że na jednym z dywanów pomieszała wszystkie kolory bezładnie i nazwała go „pstrym”, na dwu innych zdołała ułożyć skrawki w kwadraty i koła. Wkrótce więc miała trzy różnobarwne przykrycia, które położyła na ławkach pod ścianami, i to zastąpiło kanapy. Stół zaś i dwa stoliki okryła serwetami, które sama zrobiła na klockach i szydełkiem. Deseń był niewyszukany – gwiazdy i gwiazdki łączone pajączkami[97], lecz ujrzawszy to dzieło rozłożone przed sobą, pani Barbara nie mogła się powstrzymać, by nie zaśpiewać, i zaśpiewała sobie na cały głos:
Hej, użyjmy żywota, wszak żyjem tylko raz,
niechaj ta czara złota próżno nie wabi nas.[98]
Najwięcej przecież cieszyły ją pnie brzozowe, które Nebelski przyrządził jako słupki. Stały po kątach i pani Barbara umieszczała na nich szare dzbanki nabyte na targu i w te dzbanki wkładała dzikie zioła lub kwitnące i owocujące gałęzie, których zawsze dość było po lasach i zaroślach[99]. Poszyła też do okien firanki z białego muślinu w kropki i naflancowała mnóstwo pelargonii, które tam w podwórzu nie chciały rosnąć, a tu ku jej radości, wsadzone w marcu, w czerwcu zaczęły już kwitnąć.
Dokonawszy tego wszystkiego, aż słabła z wielkiej radości, aż nie wiedziała, co robić, aż przysiadała to tu, to tam i przez godzinę czasem, z coraz to innego miejsca, przyglądała się w uniesieniu rzeczom, które zdziałała. Biedny człowiek dąży do tego, by uczynkiem zaświadczyć i samego siebie raz jeszcze przekonać o swym istnieniu, by zrobić coś, co się da z daleka obejrzeć, siebie samego w taki sposób przekroczyć, stać się światem, dotykalną i przedmiotową cząstką całej rzeczywistości dokoła. A opanowany tą chęcią czyni, co może, i nie zawsze wie, czym to, co uczyni, będzie dla drugich, jakie to miejsce zajmie śród niezliczonych zjawisk. Czyni, na co go stać, zeszywa dywaniki, urządza mieszkanie, wywraca i wznosi państwa. I tym ujawnieniem siebie było dla pani Barbary urządzanie się w nowym domu. I chciała, by ktoś z tego jej czynu korzystał, ujrzał go, czuł się tu dobrze, ocenił. O, teraz lepiej rozumiała Hipolitową z Turobina! I już jej się ona nie wydawała tak bardzo małostkową! Teraz i ona pragnęła, by ktoś z nią chodził, oglądał, co w każdym pokoju zrobiła. Ano, Bogumił znajdował się tu na to jakby z natury rzeczy. I oczywiście cieszył się, chwalił wszystko, jak mógł, ale radość jego była inna, nie taka, na jaką pani Barbara czekała.