Poznań Fantastyczny. MIEJSKA PARALAKSA. Praca zbiorowa
III. Miejska Paralaksa
Funkcja Rorschacha
Tomasz Golis
Tomasz Golis, rocznik 1984. Pochodzi z Gorzowa Wielkopolskiego, mieszka pod Poznaniem. Publikował w „Nowej Fantastyce”, „Science Fiction Fantasy & Horror” i „Esensji”. Prywatnie mąż Pani Filozof, ojciec dwóch dziewczynek (bliźniaczek). Słucha Nine Inch Nails i czyta Cortazara. Od kilku lat desperacko próbował wrócić do pisania. „Funkcja Rorschacha” to realizacja wielu notowanych zawczasu pomysłów, które czekały, aż dzieci będą przesypiać więcej niż cztery godziny z rzędu.
Największe katastrofy nigdy nie są dziełem przypadku. Michał dopiero co wyszedł z poczekalni, gdzie za białymi drzwiami gabinetu zniknęła Paulina. Mrugnęła mu na pożegnanie.
– Dam znać, jak wyjdę. Ale nie uciekaj za daleko!
Ha, ha.
Nie chciał z nią wchodzić. Jeszcze nie tym razem. Drżały mu ręce.
Szedł przed siebie, zupełnie losowo, z pustką w głowie. Sprawdził telefon. Włączony.
W powietrzu czuć było nadchodzącą jesień, chociaż słońce jeszcze przyjemnie grzało policzki.
Plac Wielkopolski. Dawno temu, kiedy studiował matematykę, bywał tutaj prawie codziennie. Ciekawe, czy na Ratajczaka ciągle można wciągnąć makaron? Michał czuł, że żołądek skręcony ma w supeł, ale mimo to skierował swoje kroki do lokalu, o którym pomyślał. Czuł, że musi w jakiś sposób zabić to nerwowe oczekiwanie na kolejne minuty. Knajpka ciągle tam była. Przynajmniej to się nie zmieniło.
Usiadł przy drewnianym stoliku, zupełnie stłamszony, z pustym wzrokiem wbitym w plastikowy talerz.
– Jezu Chryste – wymknęło mu się, kiedy zdał sobie sprawę, że nawet nie wie, jak się montuje pieluchę.
Tej wiosny skończył trzydzieści cztery lata.
Oto, jak zmieniają się światy, pomyślał, owijając makaron wokół widelca. Tak po prostu.
O zmieniających się światach wiedział więcej niż inni.
Zaczęło się na trzecim roku studiów, kiedy wyjechał do Amsterdamu. Nie żałował, ale samo miasto nie zrobiło na nim wielkiego wrażenia. Rowery, tramwaje i tysiące ludzi żyjących jakby łatwiej, lżej i w mniejszym pośpiechu. Nie potrafił się do tego dopasować. Wieczorami skubał kolejne lektury, próbował przekonać się do holenderskiego języka (bezskutecznie) i okazjonalnie spotykał się z Królem i resztą, by pogadać o Jakubiłowiczu – najbardziej niedocenianym ze wszystkich poetów Ulicy Krokodyli. Tygodnie mijały Michałowi zupełnie bezboleśnie. W pewnym momencie odkrył jednak, że nigdy i nigdzie nie czuł się tak przezroczysty. Bardzo wygodnie było budzić się, jeść, pieprzyć się z Igą (czas Pauliny miał nastać później, dużo później), studiować topologię i spać (niekoniecznie w tej kolejności). I tak dzień po dniu.
Potem odkrył w bibliotece Vrije Universiteit publikację o funkcji Rorschacha: osobliwym izomorfizmie n-wymiarowych topologii. Zarówno definicję, jak i wszystkie niezbędne lematy przyswoił w trzy minuty. Zupełnie jakby od zawsze w nim była. Powiedział o tym Królowi, który odparł tylko, że może lepiej byłoby na jakiś czas zrezygnować z trawki i przerzucić się na rumianek.
Może i miał rację.
Jednak funkcja Rorschacha przydała się Michałowi już nazajutrz, gdy po raz pierwszy na jego oczach rozkleiła się topologia.
Tak po prostu.
Tramwaj, z kilkudziesięcioma ludźmi w środku, w ułamku sekundy przekształciło w doskonałą kulę.
Makaron przyjemnie rozpychał mu żołądek. Wyszedł na świeże, jesienne powietrze już jakby spokojniejszy. Nic tak nie przytępia zmysłów jak dobry węglowodan. Sprawdził telefon. Cicho. Szedł przed siebie, skubiąc w kieszeni zabraną z knajpy papierową serwetkę. Przy Okrąglaku przystanął nagle. Coś jakby zamigotało w powietrzu. Rozejrzał się. O mało nie potrącił go biegnący gdzieś strażnik miejski. Michał na sekundę zapomniał o Paulinie, dwóch kreskach i kwasie foliowym.
Wyciągnął z kieszeni serwetkę, wyprostował w dłoniach, zagniótł w sztywny prostokąt, tak ostro, jak umiał.
Po czym upuścił ją na chodnik.
Zmieniła się.
Pomyślał, że to niemożliwe, ale tak naprawdę wiedział, co się dzieje, jeszcze zanim opadła na betonowe płytki.
Serwetka upadła bowiem zwinięta we wstęgę Möbiusa.
Zamknął oczy.
Tylko nie to.
Nie teraz.
Nie znowu.
Zapisana drobnym pismem, funkcja Rorschacha zajmowała pół kartki A4. Michał zapamiętał ją od pierwszego wejrzenia. Była najpiękniejszym utworem, jaki kiedykolwiek poznał. Boską Komedią przekształceń. Najcudowniejszym wierszem wśród wzorów. Czuł ją rozświetloną pod powiekami. A przecież jedyne, co potrafiła, to rzutować punkty z jednej nieściągalnej przestrzeni w drugą.
Ale jak!
Podszedł do tramwaju, który stał się kulą. Obejrzał go z bliska. Dookoła niego leniwy gwar holenderskiego popołudnia. Przekształcenie funkcji potrzebowało czasu, by okrzepnąć. Przechodzący obok ludzie zatrzymywali się, przecierali oczy i kręcili głową. Szli dalej, jakby nic się nie wydarzyło. Bo przecież się nie wydarzyło, prawda? To tylko błysk, sekundowy miraż, wystarczyło spojrzeć pod odrobinkę innym kątem i już wszystko wyglądało tak jak przed sekundą.
W końcu w dzisiejszych czasach każdy jest mniej lub bardziej przemęczony i w razie kryzysu najlepiej przyspieszyć, opuścić wzrok lub ostatecznie spojrzeć w inną stronę. Tak jest łatwiej. A na pewno pozwala to zaoszczędzić na lekach.
Michał poczuł, jak funkcja Rorschacha pulsuje mu w palcach. Dotknął kuli. Była idealna: ot, posttramwajowa kula. Powiódł opuszkami palców po powierzchni, badając jej fakturę. Dotknął językiem. Rozpoznał majonez, żelazo i sól. Oto, jak smakuje matematyka. Postukał paznokciem. Czy usłyszał śmiech? Oddalił się na dwa kroki, oszacował, gdzie leżą węzły struktury. W ułamku sekundy, w pamięci, podstawił wartości do parametrów funkcji.
Każdy atom tramwaju i jego zawartości (poręcze, kasowniki, mięso) został rzutowany na punkt kuli. Musiał tylko dokonać przekształcenia w drugą stronę.
Okrąglak nie był już Okrąglakiem. Na oczach Michała powstawał Trójkątniak. Opływowy kształt zastępowała ordynarna kanciastość. Proces odbywał się powoli, na granicy postrzegania.
Ktoś krzyknął. Michał ujrzał głowę wystającą z okna na drugim piętrze. Mężczyzna nosił krawat i żółtą koszulę. Przynajmniej tyle udawało się dostrzec. Jego lewe ucho wydłużało się w kierunku ziemi. Michał musiał się odsunąć. Tkanka zawisła w przestrzeni, niecały metr od niego. Nie zdążył odkrzyknąć mężczyźnie, ale przecież znał odpowiedź na jego pytanie.
Co się dzieje?
Nic takiego.
Rozkleja się topologia miasta.
Niczym dyrygent kwantyfikował kolejne iteracje szeregów. Rządził symbolami, a te na jego oczach wlewały się w formy. Symboliczne przekształcało się w realne, i oto po dwóch minutach powrócił do pierwotnej postaci pierwszy wagon tramwaju, z czterdziestoma martwymi pasażerami.
Fundacja zadbała, by nikt nie dowiedział się o holenderskim incydencie. Ani o żadnym z kolejnych. Mimo to Michał, kiedy jeszcze odbierał telefony od Poczwara, poznał wyniki ekspertyz. Ofiary nie doświadczyły żadnego zniekształcenia tkanek. Wszystkie organy miały na swoich miejscach, dotlenione i sprawne. Ich mózgi nie nosiły śladu traumy, nie zdiagnozowano żadnych mikrowylewów. Odkryto tylko, że dwie osoby miały raka, pewna szesnastolatka (Polka) była