Magia ukryta w kamieniu. Katarzyna Grabowska
zaprotestowałam, czując, że wraca mi odwaga.
Nie pozwolę, aby ktoś bezpodstawnie oskarżał mnie o bycie czarownicą. Może i trafiłam do średniowiecza, ale to wcale nie znaczyło, że mam zakończyć życie, wijąc się jak robak i błagając o litość. Trzeba walczyć o przetrwanie, dopóki jest choć cień nadziei. Postanowiłam improwizować.
‒ Przybyłam z innego, dalekiego kraju… z… Nibylandii! – wykrzyknęłam, przypominając sobie historię o Piotrusiu Panie. – Jestem… jestem… – Kim, do licha, mogę być, aby nie narazić się średniowiecznym rycerzom? – Jestem dobrą czarodziejką, która podróżuje po świecie i pomaga ludziom.
Przez chwilę chciałam powiedzieć, iż jestem wróżką, tak jak pamiętny Dzwoneczek, jednak zawczasu ugryzłam się w język. Czy w średniowieczu znano wróżki? Może tak, ale pewnie zupełnie inne niż ta, za którą chciałam uchodzić. Bardziej właściwe wydało się mi porównanie do czarodziejki. W żadnym wypadku czarownicy! O nie! Czarodziejka, i to w dodatku koniecznie dobra!
‒ He, he… – Śmiech rycerzy podrażnił moje uszy.
Nie lubię, jak ktoś się ze mnie nabija, a już najbardziej takie niezbyt rozgarnięte osiłki.
‒ Pomagasz ludziom? – Weylin dał ręką znak rudowłosemu, aby opuścił kuszę, co niezbyt chętnie wykonał.
‒ Tak, tak – zapewniłam z największą gorliwością.
Nabrałam dziwnego przekonania, że mogłam liczyć na Weylina. Nie wiem, dlaczego tak pomyślałam, po prostu poczułam, że mnie nie skrzywdzi. Oczywiście mogłam się mylić, ale i tak nie pozostało mi nic innego jak zdać się na kobiecy instynkt. – Jestem jak amulet, który, gdzie się pojawi, tam szczęście przynosi.
‒ Dlaczego miałbym ci wierzyć? – Uważnie wpatrywał się prosto w moje oczy, a ja z każdą chwilą utwierdzałam się w przekonaniu, że kto jak kto, ale on mnie zrozumie i nie zawiedzie. – Tak rzec każdy może.
‒ Ale czy każdy może sprawić, że rozbłyśnie światło? – Pokazałam na swój plecak, a następnie wyjęłam z niego pudełko zapałek i zademonstrowałam, jak pod wpływem pocierania patyczkiem o bok pudełeczka jedna z nich zaczyna jasno płonąć.
‒ Na wszystkie świętości! Toż to przeklęty ogień Mateo! – zawył rozdzierająco jeden z rycerzy, ale nie zdążyłam zauważyć który.
‒ Nie ma co z nią gadać! To zło wcielone! – zawtórował posiadacz bokserskiego nosa, sięgając po przytroczony do boku ogromny miecz.
‒ Dość! – Okrzyk Weylina powstrzymał go.
Brunet wytrącił mi z rąk pudełko. Wątły ogienek zgasł, zanim zapałka upadła na ziemię.
‒ Ja… – Nie wiedziałam, co powiedzieć, byłam zbyt przerażona.
‒ Jeśli życie ci miłe, nigdy więcej tego nie używaj – przestrzegł mnie, a w jego głosie słychać było groźną nutę.
Rozgniótł butem pudełko, wciskając je w rozmokłą ziemię.
Przytaknęłam skinieniem głowy. Zwykły ogień tak bardzo ich przeraził? Nazwali go przeklętym ogniem Mateo? Cóż to za zacofany naród?
‒ Przepraszam – wyszeptałam niepewnie. – Nie chciałam nikogo przestraszyć. Jeśli boicie się ognia, mogę sprawić, że zapłonie, ale parzyć nie będzie.
‒ Jakże chcesz tego dokonać? Nie ma osoby, która by nad ogniem taką władzę miała.
‒ Poczekaj, panie, a zaraz ci pokażę.
Pospiesznie przerzucałam zawartość plecaka, aby wreszcie wydostać metalową latarkę. Jeśli to mi nie pomoże, to już po mnie. Wstrzymując oddech, podsunęłam ją ciemnowłosemu mężczyźnie.
Wyciągnął dłoń i dotknął zimnej stali. W jego oczach pojawiło się prawdziwe zaciekawienie. Zafascynowany, wpatrywał się w nieznany sobie przedmiot.
‒ Zaprawdę niezwykłe, ale światła żadnego tu nie widzę. Tym bardziej światła, które nie parzy i krzywdy nijakiej nie czyni nikomu. – Jego słowom zawtórował zgodny śmiech kompanii.
‒ Oto i ono. – Nacisnęłam włącznik i strumień światła padł na twarz Weylina.
W pierwszej chwili cofnął się, zaskoczony, gwałtownie mrużąc oczy, a jego kamraci znów zaczęli na mnie pomstować. Bokser schwycił za miecz, kierując we mnie jego ostrze, ale ponownie wystarczył jeden gest ręki Weylina, aby posłusznie opuścił broń.
‒ Zaprawdę niezwykłe – powtórzył.
Bez pytania odebrał mi latarkę, po czym uważnie się jej przyjrzał, obracając ją w dłoniach na wszystkie strony. Pomyślałam, że musiał być bardzo odważny, skoro nie uląkł się piekielnego przedmiotu. Przecież, rozumując jego kategoriami, coś takiego jak latarka nie miało prawa istnieć.
‒ I ja też bym tak mógł? – zapytał.
‒ Nie każdy potrafi, ale ciebie mogę nauczyć – zapewniłam cicho i wskazałam mu przycisk na obudowie latarki. – Naciśnij go, panie.
Nie zawahał się ani sekundy. Przycisnął włącznik i ciągły snop światła zaczął pulsować.
‒ Jeszcze raz – zachęciłam go.
I znów zrobił to bez wahania. Światło zgasło.
‒ To musi być działanie sił nieczystych. Nie dajmy się zwieść jej niewieściej delikatności. Widzieliśmy, że miała ogień Mateo, wiemy, co to oznacza. Nikt inny nie mógłby być w posiadaniu takich rzeczy. Jeśli nie chcesz, Weylinie, abyśmy ją zabili, to zostawmy tę dziewkę samopas. Zła na zamek nie lza nam zwozić – głos zabrał czwarty z jeźdźców, młody, czarnowłosy, atrakcyjny mężczyzna, którego twarz szpeciła podłużna blizna, znacząca lewy policzek.
Weylin jednak zdawał się nie słuchać słów innych, za co w głębi duszy byłam mu bardzo wdzięczna. Zdążyłam już się zorientować, że tylko on mógł mi zapewnić bezpieczeństwo. Reszta nie odważyłaby się kwestionować jego zdania, musiał mieć wśród nich prawdziwe poważanie.
Milcząc, schował latarkę za pas i chwyciwszy mnie wpół, posadził na swoim koniu, sam zgrabnie wskakując tuż za mną.
‒ Zabierasz ją? – zdziwił się posiadacz bokserskiego nosa. – Nie słuchasz głosu rozsądku Hermana? Licho ciągniesz z nami? Chcesz zagładę sprowadzić na dwór naszego dobrodzieja? Chcesz powtórzyć historię?
‒ Niech książę Ekhard ją zobaczy. Na jego ziemi ją spotkaliśmy, jego więc jest.
‒ Nie wiem, czy to dobry pomysł – próbował oponować bokser, ale Weylin go nie słuchał.
Ściągnął wodze konia i nie oglądając się na swoich towarzyszy, ruszył w stronę zamku.
Niewielka mżawka, która obudziła mnie dziś rano, przeszła nagle w prawdziwą ulewę. Rozpadało się na całego, włosy dokładnie obkleiły mi twarz i szyję, a sukienka nieprzyzwoicie przylgnęła do ciała. Przez cienki materiał czułam muskularne ciało Weylina i równomierne bicie jego serca. Zasłuchałam się w te uderzenia, odnajdując w nich spokój.
VI. NA DWORZE KSIĘCIA EKHARDA
Zamek zbliżał się do nas, a raczej to my zbliżaliśmy się do niego. Po drodze minęliśmy rzędy stłoczonych pod murami chat, a także rzesze obdartych wieśniaków, którzy kłaniali się z pokorą. Przez zwodzony most wjechaliśmy w bramę i znaleźliśmy się na kwadratowym dziedzińcu.
Weylin zeskoczył z konia i zsadził mnie bez słowa. Pewnie