Rebel Fleet Tom 1 Rebelia. B.V. Larson
mnie do auta, które wcześniej widziałem. Było to prawie godzinę temu i poczułem cień dumy na myśl, że tak długo uganiali się za mną po szpitalu. Budynek przecież nie należał do wielkich.
Umięśniony brutal usiadł obok mnie na tylnym siedzeniu. Facet z marynarki zajął miejsce z przodu, na fotelu pasażera, a trzeci mężczyzna prowadził. Kierowca był najniższy i, sądząc po wyrazie twarzy, najwredniejszy. Milczał jak grób. Ani na chwilę nie napotkałem jego spojrzenia we wstecznym lusterku.
– Więc – odezwałem się – stacjonujecie wszyscy w Pearl?
– Ja tak – powiedział komandor porucznik.
– Chyba nie dosłyszałem waszych nazwisk – rzuciłem.
– Bo ich nie podaliśmy, kretynie – burknął siedzący obok brutal.
– Więcej kultury – powiedział facet z marynarki. – On jest nowy.
– Nie zachowuje się jak nowy – upierał się brutal. – Jest zbyt spokojny, tak jakby już wiedział, o co chodzi w tej grze. Mam rację? Ktoś cię ostrzegł, co, Blake?
Jego słowa kompletnie zbiły mnie z tropu, ale nie dałem tego po sobie poznać.
– Oczywiście, że wiem, o co chodzi – powiedziałem. Stwierdziłem, że jeśli udam, że i tak wszystko rozumiem, zaczną przy mnie bardziej otwarcie rozmawiać. – Myśleliście, że to zbieg okoliczności?
Brutal jeszcze mocniej zmarszczył brwi. Obrócił się i położył rękę na moim zagłówku, wbijając we mnie groźne spojrzenie. Chciał mnie zastraszyć i to działało, ale udawałem, że nie zrobił na mnie wrażenia.
– Jesteś pilotem, prawda? – zapytał. – Latające gnojki zawsze myślą, że są od nas lepsi.
– Nie wiedziałem, że też służyłeś.
– Marines. Dwie tury w…
– Zamknij gębę – syknął z przedniego siedzenia komandor porucznik. – Nie widzisz, że on wyciąga z ciebie informacje, ty debilu?
Brutal zrobił rozzłoszczoną minę, ale posłusznie się zamknął. Uśmiechnąłem się triumfalnie kącikiem ust w nadziei, że znów zacznie gadać. Poczerwieniał i zacisnął pięści, ale już się nie odezwał.
Skupiłem uwagę na komandorze poruczniku.
– Co się stało z doktorem Changiem? – zapytałem.
– Nie twoja sprawa, Blake.
– Czemu? Źle mu wyszło badanie krwi?
Z jakiegoś powodu to zdanie wywołało poważną reakcję. Milczący kierowca wykonał ostry skręt i zjechał w boczną drogę, która zdawała się prowadzić donikąd. Jechaliśmy teraz pod górę – jak zawsze, gdy odbiło się od linii brzegowej na dowolnej z hawajskich wysp. Otaczały nas tereny uprawne, a może jakiś rezerwat przyrody. Choć z drugiej strony, niewykluczone, że obszar należał do wojska. Nie byłbym zdziwiony.
– Co robisz? – zapytał kierowcę komandor porucznik.
Tamten spojrzał na niego szyderczo.
– Mam, kurwa, dość – odezwał się. Byłem zaskoczony, słysząc brytyjski akcent klasy niższej. – Kończmy z tym i spieprzajmy. Tak jak uzgodniliśmy.
– Blake jest z marynarki wojennej i jeszcze nie miał zrobionych badań – powiedział z naciskiem ten drugi. – Nie dostaliśmy oficjalnego upoważnienia.
– Odwal się. Prędzej czy później i tak wszystko się spierdoli. Można zacząć już teraz.
– Panuj nad swoim symem, Dalton! – rozkazał facet z marynarki.
– Grozisz mi, Jones?
Zacząłem się niepokoić. Usłyszałem ich nazwiska, ale wcale nie poczułem się szczęśliwszy.
Myślałem o losie, jaki czekał mnie w najbliższej przyszłości. Kolejne opcje odpadały jedna po drugiej. Kwarantanna? Pobyt w więzieniu? Morderstwo, żeby mnie uciszyć? Nic nie pasowało do sytuacji.
No i co to w ogóle jest „sym”? I czy naprawdę chciałem wiedzieć?
Ci goście wcale nie byli po mojej stronie. Tylko facet z marynarki okazywał ślady współczucia.
Dalton prowadził jak szaleniec. W każdy zakręt wchodził w pełnym pędzie, aż rzucało nami na wszystkie strony. Dzięki niemu wpadłem na pomysł. Przy następnym skręcie w lewo celowo rzuciłem się na brutala, który siedział obok.
– Złaź ze mnie!
– Przepraszam – powiedziałem, niby niechcący odpinając mu pasy.
Odepchnął mnie ze złością, aż uderzyłem głową w słupek przy drzwiach.
I wtedy mi się poszczęściło, być może jedyny raz w ciągu całego długiego dnia. Kiedy brutal próbował z powrotem zapiąć pasy, stary dobry Dalton wykonał następny ostry skręt. Wyciągnąłem rękę, szarpnąłem za klamkę po przeciwnej stronie i z całej siły popchnąłem faceta.
Do tej pory nie pokazywałem, jaki jestem silny. Tak jak mówiłem, jestem dobrze zbudowanym mężczyzną. Mimo wszystko wolałbym nie siłować się z marine, ale najwyraźniej wziąłem go z zaskoczenia.
Chyba przesadziłem. Połączenie szaleńczej jazdy Daltona, mojego pchnięcia i braku pasów wystrzeliło drania jak z armaty. Przez ułamek sekundy zdawał się wisieć w powietrzu. Zaczął wymachiwać rękami, a potem zniknął. Zerknąłem do tyłu i zobaczyłem, jak toczy się po asfalcie.
– Wasz kolega wypadł! – krzyknąłem.
– Ty chory pojebie! – warknął Dalton. Tak jak się spodziewałem, z całej siły nadepnął na hamulec.
Zareagowałem jako pierwszy i wyskoczyłem z auta. Miałem już odpięte pasy, więc wydostałem się pojazdu przed pozostałymi.
Usłyszałem trzy strzały. Skręciłem, skulony, i ukryłem się za bagażnikiem. Nie było czasu uciekać w kierunku linii przydrożnych palm.
Rozległy się wystrzały z innej broni, ale nie były chyba wymierzone we mnie. Nie usłyszałem świstu kuli ani nie zobaczyłem skrzesanych o asfalt iskier.
Wyjrzałem ostrożnie znad bagażnika i ze zdumieniem stwierdziłem, że obaj mężczyźni trzymają broń, ale nie strzelają do mnie. Strzelali do siebie nawzajem.
Jones przyciskał rękę do boku, a spomiędzy palców tryskała krew. Cały mundur miał w niej unurzany. Ze wstrząśniętym wyrazem twarzy opierał się ciężko o drzwi auta.
Dalton, nie przestając się szczerzyć, zwrócił lufę w moją stronę.
– Dobra – powiedział. – Twoja kolej, kolego. Zostanie z ciebie wielorybie gówno. Tak się u was mówi, skurwielu z marynarki?
Przykleiłem się do bagażnika i zacząłem okrążać auto, żeby znaleźć się jak najdalej od niego. Zamierzałem dotrzeć do pistoletu Jonesa. Niestety, Dalton nie był aż tak głupi. Zamiast ścigać mnie wokół forda, stanął przed samochodem, nad ciałem umierającego mężczyzny. Na wszelki wypadek wpakował w niego jeszcze jedną kulkę. Trafiony osunął się bezwładnie.
Dalton roześmiał się i odwrócił, by mnie dopaść. Desperacko brnąłem w stronę fotela kierowcy, żeby sprawdzić, czy nie zostawił kluczyków w stacyjce. Nie zostawił.
Zbliżył się i popatrzył na mnie.
– Jaka szkoda – powiedział, celując mi w twarz. – Już zaczynałem nabierać do ciebie szacunku. Pozostali byli zbyt posłuszni. Za głupi, żeby wygrać.
Nie