Winne Wzgórze Tom 2 Nadzieja. Dorota Schrammek
nadaję się, bo jestem początkujący i zbyt wolny – powiedział. – Ale jeśli zorganizujesz indywidualne zajęcia, to chętnie skorzystam.
Gizela przez chwilę milczała. W głosie Tadeusza brzmiały dziwne nuty. Gdyby była młodsza, odebrałaby to jako zachętę do flirtu. Ale jak można mówić o zalotach, gdy każde z rozmówców ma na karku po sześć krzyżyków?
– Daj znać, kiedy tylko będziesz miał chęć.
– Chęć… – zawiesił głos.
Roześmiała się.
– Nie łap mnie za słówka.
– A za co?
Tym razem chichotali oboje. Rozmawiali jeszcze parę minut. Gizelę paliły policzki od emocji.
Spotkali się kilka dni później. Sabina miała zaplanowane wyjazdy do kilku klientek wymagających zabiegów upiększających, a dziadkowie zabrali Kacperka na lody. Przysiedli ze słodkimi przysmakami w parku. Przyglądali się wnukowi bawiącemu się w piaskownicy tuż obok nich.
– Chyba puścimy go wcześniej do przedszkola – powiedziała Gizela.
– Przecież i tak ma iść od września. – Tadeusz był zdziwiony.
– Musimy go dać już w czerwcu. Czerwiec, lipiec i sierpień to dla mnie najaktywniejszy czas. Mam wiele wycieczek. Natomiast Sabinka… Kilka dni temu wspomniała, że oglądała w centrum Czaplinka lokal, w którym mogłaby przyjmować swoje klientki. Widzę, jak jej zależy na samodzielności finansowej i zawodowym rozwoju. Jest świetna w tym, co robi, a lato sprzyja dbaniu o siebie.
– Chciałaby otworzyć gabinet już teraz? To świetny pomysł! – Tadeusz naprawdę tak uważał.
– Mam troszeczkę pieniędzy, więc ją wspomogę. Namawiam Sabinkę, by postarała się o dotację z urzędu pracy. Jednak najpierw trzeba wszystko urządzić i zakupić towar, a dopiero potem wnioskować o zwrot pieniędzy.
– Jeżeli czegoś wam potrzeba, to i ja chętnie się dołożę.
– Dziękuję, postaramy się same…
Tadeusz wstał i z góry popatrzył na Gizelę.
– Nie ma teraz „my same” i „ty”. Tworzymy rodzinę, czy to ci się podoba, czy nie. Zacznijcie już dzisiaj planować, a do końca tygodnia chcę mieć listę niezbędnych rzeczy. Kiedy wy będziecie zajmować się zakupami i urządzaniem lokalu, ja przypilnuję Kacperka.
Gizela patrzyła na niego z niedowierzaniem.
– Mówisz serio?!
– Tak. Trzeba przecież pomóc córce.
Nadal to słowo brzmiało nie tak, jak powinno, ale nie było już obce jak na początku.
Sabina, gdy usłyszała o propozycji, rzuciła się ojcu na szyję. Nie czekała do weekendu. Już następnego dnia przyszła z kompletną listą i kalendarzem. Z radością opowiadała, co i w jakim terminie zamierza zrobić.
– Nie ma na co czekać – skwitował Tadeusz. – Od dzisiaj każde popołudnie Kacperek spędza ze mną, a wy działacie. Jutro przekażę ci pieniądze.
Dziadek uwielbiał spacerować z wnukiem w okolicy mariny. Z dnia na dzień przybywało turystów, ale nie byli tak głośni jak w nadbałtyckich miejscowościach. Zachowywali się bardziej leniwie, jakby delektując się obecnością w tym miejscu. Tadeusz uwielbiał chodzić obok jachtów. Czytał chłopcu nazwy poszczególnych jednostek, często zaśmiewali się wspólnie z dziwactwa niektórych. Siadywali na ławeczce i wpatrywali się w promienie pobłyskujące na falach. Czasami zabierali chleb i karmili łabędzie, a gdy żeglarze wpływali do zatoki, obserwowali, jak cumują swoje jachty. Najprzyjemniej było, gdy ktoś wyciągał gitarę i w świat niosły się szanty. Niemal każda pieśń mówiła o tęsknocie. Bywało, że Tadeusz zbyt długo siedział z wnukiem na nabrzeżu, zapominając, że o dwudziestej Kacperek powinien być w łóżku. Maluch wtulał się w dziadka i zasypiał. Mężczyzna zanosił go na rękach do domu i przekazywał Sabinie lub Gizeli. Wracał do siebie nieco przygnębiony, tęskniąc za małym ciałkiem, którego dziecięcy zapach pozostawał na jego koszuli wraz z czekoladową smużką po lodach. Nie przypuszczał, że tak szybko się zżyje z chłopcem, który z każdym dniem stawał mu się coraz bliższy.
Rozdział 4. Księżniczka z wieży wysokiej
Dorota zaparkowała przed restauracją. Chłopcy wyskoczyli z samochodu i pobiegli do lokalu. Wiedzieli, że o tej godzinie nie ma jeszcze ruchu i mogą sobie pozwolić na podglądanie pracy kucharza. Uwielbiali go! Podśpiewywał w trakcie pracy, bywało że nawet tańczył i stroił śmieszne miny. Czasami postępował wbrew przepisom i zabierał ich na swoje miejsce pracy bezpośrednio do kuchni. Dorota modliła się, by w tym momencie nie zajrzała kontrola z sanepidu, bo byłoby nieciekawie. Kara mogłaby być ogromna.
Arek już siedział w swoim gabinecie. Prowadził rozmowę z dostawcą. Dorota słuchała przez moment. Z dnia na dzień wiedziała o restauracji coraz więcej. Najwyższy czas prowadzić ją tak, jak powinno być od początku. Kilka dni wcześniej byli u adwokata. Podczas godzinnej wizyty Arek siedział cicho, skulony w sobie. Odzywał się jedynie wtedy, kiedy został o coś zapytany. Dorota wraz z mecenasem sformułowali odpowiednie pismo do właściciela, w którym przedstawili swój pogląd na całą sytuację. Dodali, że lokal mogą kupić, ale nie za pół miliona, jak oczekiwał właściciel. Zaoferowali znacznie niższą sumę. Kobieta już dowiadywała się, w jakiej wysokości może dostać kredyt oraz jak kształtują się realne ceny nieruchomości w tej okolicy. Poprosiła o pomoc Lilianę. Obie wybrały się do kilku placówek. Tylko w jednej usłyszały:
– Otrzyma pani maksymalnie sto pięćdziesiąt tysięcy. Oczywiście przy dobrym zabezpieczeniu w postaci hipoteki.
Reszta nie miała im nic do zaoferowania.
Arek przed wypadkiem podpisał wstępną umowę z fundacją, która była w stanie przekazać im trzysta tysięcy złotych. Co prawda należało się liczyć z wysokim oprocentowaniem, ale nie mieli innego wyjścia. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, bank dołoży sto pięćdziesiąt tysięcy. Dorota była zdeterminowana i chciała działać. Wystarczająco długo siedziała cicho, pozwalając, by inni decydowali o przyszłości rodzinnego interesu. Po części czuła złość do siebie, bo niewiedza nie powinna być wytłumaczeniem. Mogła wcześniej zaangażować się w sprawy restauracji i marketingu, nauczyć reguł, a pewnie nie doszłoby do takiej sytuacji. Teraz nadganiała w ostatniej chwili. Pracownicy wydawali się zaskoczeni.
– Pani Dorotko, ale jak obniżyć koszty chemii? – Sprzątaczka patrzyła na nią ogromnymi ze zdziwienia oczami. – Muszę każdego dnia umyć podłogi, zabrudzone kafelki, wyczyścić piekarnik i kuchenkę…
– Tak, pani Teresko. – Żona szefa skinęła głową, nie mając wątpliwości. – Zajrzałam do kantorka ze środkami czyszczącymi. Uważam, że jest tam za dużo niepotrzebnych specyfików. Wyjaśnię pani wszystko. Zapraszam.
Faktycznie półki wypełnione były butelkami i pojemnikami pustymi oraz pełnymi. Dorota wyciągnęła je na stół i posegregowała.
– Tu są środki do mycia okien i szkła, tu do tłustych powierzchni, a tu do podłóg – wskazywała. – Czego najczęściej pani używa?
Sprzątaczka założyła okulary.
– Ten płyn jest najlepszy do podłóg. Tego używam, gdy kucharz przypali olej na kuchni i do piekarnika – wyjaśniała.
– Co w takim razie robi tu reszta?
Pani Tereska wzruszyła ramionami.
– Nie