Korekty. Джонатан Франзен

Korekty - Джонатан Франзен


Скачать книгу
pty-line/>

      Tytuł oryginału:

      THE CORRECTIONS

      Copyright © 2001 by Jonathan Franzen

      Copyright © 2012 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

      Copyright © 2011 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

      Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

      Korekta: Iwona Wyrwisz, Anna Just, Mariusz Kulan, Maria Zając

      ISBN: 978-83-7999-974-3

      Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

      Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

      WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

      Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

      tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

      e-mail: [email protected]

      www.soniadraga.pl

      www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

      E-wydanie 2016

      Skład wersji elektronicznej:

      konwersja.virtualo.pl

      Davidowi Meansowi i Genève Patterson

      ST. JUDE

      Zimny front nadciągający znad prerii przynosił szaleństwo. Czuło się, że wydarzy się coś okropnego. Słońce wisiało nisko na niebie, mała plamka światła, stygnąca gwiazda. Nieustające podmuchy chaosu. Drzewa niespokojne, temperatura coraz niższa, koniec całej północnej religii przedmiotów. Ani jednego dziecka na podwórzach. Długie cienie na żółknącej trawie. Dęby obsypywały żołędziami domy nieobciążone hipoteką, okiennice dygotały w pustych sypialniach. Zawodzenie suszarki do bielizny, nosowy pomruk odkurzacza do liści, dojrzewanie miejscowych jabłek w papierowej torbie, woń benzyny, którą Alfred Lambert czyścił pędzel po porannym malowaniu wiklinowej sofy.

      Trzecia po południu była niebezpieczną porą na tych gerontokratycznych przedmieściach St. Jude. Alfred obudził się w ogromnym niebieskim fotelu, w którym zasnął zaraz po lunchu. Już po drzemce, a najbliższe wiadomości lokalne dopiero o piątej. Dwie wypełnione pustką godziny przypominały mu zatoki, w których dojrzewa infekcja. Z trudem dźwignął się z fotela i stanął przy stole pingpongowym, na próżno nasłuchując Enid.

      W domu rozlegał się alarm, słyszalny tylko dla nich dwojga: to dzwonił strach. Dźwięk ów nieco przypominał odgłos wydawany przez te wielkie, ogłaszające alarmy urządzenia przeciwpożarowe, wyposażone w mosiężną czaszę i młoteczek. Ten alarm trwał już od tylu godzin, że Lambertowie przestali odbierać go jako sygnał; stało się z nim to samo co z każdym dźwiękiem, któremu zbyt długo się przysłuchujemy (albo z wyrazem, w który wpatrujemy się tak długo, że zamienia się w ciąg nic nieznaczących liter) – do ich uszu docierały fale dźwiękowe wywołane drżeniem metalowego rezonatora, nic, co można by nazwać czystym dźwiękiem, raczej ciągnąca się w nieskończoność sekwencja perkusyjnych uderzeń, wzbogacona zawodzącym pobrzękiwaniem. Alarm rozlegał się już od tylu dni, iż niemal całkowicie wtopił się w tło. Tylko we wczesnoporannych godzinach któreś z nich budziło się czasem zlane potem, jasno i wyraźnie uświadamiając sobie, że odkąd sięgnie pamięcią, słyszy w głowie natarczywe dzwonienie. Alarm rozlegał się od tylu miesięcy, że przemienił się w jakiś metadźwięk, który narasta i słabnie nie w rytmie kumulujących się lub wzajemnie wygaszających fal dźwiękowych, lecz zgodnie ze znacznie bardziej rozciągniętym w czasie narastaniem i wygaszaniem świadomości jego istnienia. Świadomość ta stawała się szczególnie wyraźna podczas niepewnej albo burzliwej pogody. Wówczas Enid i Alfred – ona na kolanach w jadalni, pochylona nad szufladami, on w piwnicy, przy zdradzieckim stole pingpongowym – czuli, że zaraz chyba eksplodują z niepokoju.

      Niepokój kuponów premiowych w szufladzie ze świecami w modnych kolorach jesieni. Kuponów zwiniętych w rulon i spiętych gumką. Enid zauważyła, że ich daty ważności – często zaznaczone czerwonymi obwódkami – minęły lata temu. Że kiedyś warte sześćdziesiąt dolarów (a potencjalnie nawet sto dwadzieścia, jako że supermarket w Christville od czasu do czasu podwajał ich wartość) – teraz zamieniły się w zwykły papier. Sześćdziesiąt centów na opakowaniu tilexa, dolar na pudełku excedrinu…Wszystko to należało już do przeszłości. I to bardzo dalekiej. Dzwonek alarmowy dzwonił od lat.

      Wrzuciła rulon kuponów z powrotem między świece i zamknęła szufladę. Szukała listu poleconego sprzed kilku dni. Alfred usłyszał pukanie do drzwi i zaczął wołać „Enid! Enid!” tak głośno, że nie słyszał jej odpowiedzi: „Już idę otworzyć!”. Wołał ją i wołał, zbliżając się coraz bardziej, a ponieważ nadawcą listu była Axon Corporation, 24 East Industrial Serpentine, Schwenksville, Pensylwania, Enid zaś miała nadzieję, że Alfred nie zna pewnych szczegółów dotyczących aktualnej sytuacji Axonu, które zna ona sama, w pośpiechu ukryła list gdzieś w pobliżu drzwi wejściowych, z pewnością nie dalej niż pięć metrów od nich. Wreszcie Alfred wyłonił się z piwnicy, rycząc jak buldożer: „Enid! Ktoś puka do drzwi!”, na co ona prawie krzyknęła: „To był listonosz!”, on zaś pokręcił głową nad złożonością spraw tego świata.

      Enid była przekonana, że jej głowa działałaby znacznie lepiej, gdyby nie musiała bez przerwy zaprzątać jej sobie Alfredem. Starała się, jak mogła, a i tak nie potrafiła przywrócić mu zainteresowania życiem. Kiedy mu zasugerowała, żeby ponownie zajął się metalurgią, spojrzał na nią tak, jakby postradała rozum. Kiedy zapytała, czy nie miałby ochoty popracować w ogródku, odparł, że bolą go nogi. Kiedy zwróciła mu uwagę, iż mężowie wszystkich jej koleżanek mają jakieś hobby (Dave Schumpert robił witraże, Kirby Root – budki lęgowe dla ptaków, Chuck Meisner zaś na bieżąco kontrolował wartość swojego pakietu akcji), Alfred zareagował tak, jakby próbowała oderwać go od niezwykle ważnego zajęcia. Ale jakie miałoby to być zajęcie? Odmalowywanie mebli na tarasie? Wiklinową sofą zajmował się chyba od Święta Pracy. Była gotowa przysiąc, że kiedy robił to poprzednio, potrzebował zaledwie dwóch godzin. Teraz codziennie rano zaraz po śniadaniu znikał w warsztacie, lecz kiedy po miesiącu odważyła się tam zajrzeć, żeby sprawdzić, jak sobie radzi, okazało się, że odmalowane są tylko nóżki.

      Wyraźnie zależało mu na tym, żeby sobie poszła. Wyjaśnił, że malowanie trwa tak długo, bo pędzel wciąż mu zasycha. I że skrobanie starej wikliny to równie wdzięczne zadanie jak obieranie jagód ze skórki. I że tu są świerszcze. Dalej nie słuchała, ponieważ poczuła, że nie może oddychać – a może sprawiła to woń rozpuszczalnika połączona z panującą w piwnicy wilgocią cuchnącą trochę moczem (chociaż to oczywiście nie mógł być mocz). W każdym razie uciekła na górę i kontynuowała poszukiwania listu.

      Dzień w dzień, sześć razy w tygodniu, przez szczelinę w drzwiach sypały się dziesiątki listów, a ponieważ na dole nie mogło się zbierać nic przypadkowego – najważniejszą sprawą związaną z mieszkaniem w tym domu było udawanie, że nikt w nim nie mieszka – Enid musiała rozwiązać poważne problemy natury taktycznej. Działała jak partyzant, chociaż nie myślała o sobie w ten sposób. Za dnia przenosiła nielegalne materiały z kryjówki do


Скачать книгу