Wisząca dziewczyna. Jussi Adler-Olsen
i wydasz na ten beznadziejny plan wszystkie oszczędności. A z czego będziesz żyć, jak wrócisz? I gdzie zamieszkasz? W moim pokoju we dwie się nie pomieścimy, przecież wiesz.
– Będę cię odwiedzać, Shirley i na pewno zatrzymam się wtedy w hotelu. Ale wrócę jako inna kobieta, zobaczysz.
Przyjaciółka zacisnęła usta.
– Z kim się będę bawić? Z kim mam się dzielić plotkami, jak wrócę z tej swojej nudnej jak cholera pracy? – rozpłakała się. – Nie możesz mnie tak po prostu zostawić samej w tym parszywym miejscu.
Wanda nie odpowiedziała, tylko złapała Shirley za ramiona, przyciągnęła do siebie i mocno przytuliła.
– Możesz choć pisać do mnie mejle o tym, jak się miewasz. Napiszesz, prawda? – wychlipała.
– Oczywiście. Jeśli wszystko mi się uda, będę pisać codziennie.
– Tylko tak mówisz.
– Nie, Shirley, obiecuję. A ja dotrzymuję obietnic.
Napisała mejl do Akademii Absorpcji Natury na Olandii w Szwecji, że ustaliła już datę wyjazdu i byłaby bardzo wdzięczna, gdyby tego dnia ktoś odebrał ją ze stacji w Kalmarze. Napisała też, że chciałaby uczestniczyć w większej liczbie kursów niż ta, na którą początkowo się zapisała, i że potem chętnie zostanie u nich, by pracować dla Atu Abanshamasha Dumuziego, krzewiąc jego myśli i ideały bez pobierania wynagrodzenia.
Była przekonana, że dostanie to, czego pragnie. Tamtego dnia w Londynie Atu Abanshamash pokazał, że jej pożąda, i oboje mieli świadomość, że byłaby jego, gdyby nie musiał wracać do prowadzenia kursu. Wówczas się nie złożyło, ale teraz zamierzała nadrobić straty, tak by mogli kontynuować to, co zaczęli.
Nadszedł już czas.
Po paru dniach odpisano jej, że liczba chętnych do udziału w kursach jest większa niż liczba miejsc. Wanda zostanie powiadomiona, gdy zwolnią się kolejne miejsca, ale niech się nie nastawia, że stanie się to w ciągu najbliższego roku.
Wanda nie chciała w to uwierzyć. Gdyby tylko Atu Abanshamash Dumuzi ją zobaczył, sprawy potoczyłyby się inaczej. Gdyby tylko mogła lepiej się przygotować. Wtedy zauważyła, kto podpisał się pod mejlem: Pirjo Abanshamash Dumuzi.
Shirley miała rację. Nie ma wątpliwości, że dojdzie między nimi do walki. Krwawej walki i skakania sobie do oczu.
Przez kolejne dni i noce wczuwała się w alternatywną energię wszechświata, powtarzając sobie bez przerwy wypowiedzi Atu na temat Akademii Absorpcji Natury. Chciała, by jej wiedza i zaangażowanie były bez zarzutu, co nie wydawało się trudne, bo wszystko, co wiązało się z Atu Abanshamashem Dumuzim, wydawało się klarowne i logiczne. Właściwie czuła, że w myślach Atu zawierają się wszystkie wyznania świata i dobre strony człowieka, sformułowane w jasny i wyrafinowany zestaw reguł, i to ją bez reszty porwało. Im więcej czytała, im bardziej próbowała zrozumieć, tym silniej czuła, jak dzięki wskazówkom i nakazom dotyczącym czystszej egzystencji z jej życia ulatnia się wszystko, co złe, niemądre i doczesne.
W końcu usiadła wyprostowana, czując, jak jej duszę ogarnia błogi spokój. Żadnej coli na stole, migającego ekranu telewizora z operami mydlanymi, żadnego zamętu w głowie. Resztki wątpliwości dotyczących jej projektu wyparowały, a ona była spokojna i pewna swego celu.
Kiedy stanie przed Atu Abanshamashem, będzie gotowa. Jej zmysłowość i wiedza na temat jego nauczania zetną Atu z nóg i przekonają o tym, że oto spotkał kobietę, która pod wszystkimi względami jest go warta.
A ta druga, ta kobieta, która uważała się za niezwyciężoną i próbowała rzucać Wandzie kłody pod nogi, musi po prostu zniknąć.
10
Villy Kure, szyper nazywany Wujem Samem, mieszkał na Mosedalsvej w żółtym domu z muru pruskiego z własną wędzarnią, zaledwie dwa budynki na północ od lokum Habersaata. Tu, wzdłuż drogi łączącej Sandvig i Snogebæk, znajdował się miszmasz różnych typów budynków, których rząd wznosił się pół metra nad poziomem szosy, ciesząc się przepięknym widokiem na chaty rybackie, port i morze. Idylla w czystej postaci, jeśli nie liczyć faktu, że jeden z mieszkańców miasteczka właśnie palnął sobie w łeb.
Zapukali do drzwi frontowych, a gdy nikt nie otworzył, przeszli podjazdem, mijając piec wędzarniczy, i weszli na podwórze, gdzie stała zaparkowana terenówka.
Carl dotknął maski; była lodowata.
Przy tylnych drzwiach też nic nie wskórali, ale gdy człapali z powrotem do samochodu, rowerzysta jadący ulicą pospieszył z wyjaśnieniami.
– Wuj Sam przebywa na morzu. Jest szyprem kutra rybackiego, który teraz pełni funkcję statku blokującego, więc nie macie co liczyć, że go tu znajdziecie.
– Statku blokującego?
– Tak. Ci cholerni rosyjscy kapitanowie nie potrafią porządnie wyciągnąć kotwicy, więc szorują nią po dnie i ciągną za sobą kable. Teraz znów to zrobili. Na zeszłe Boże Narodzenie nie mieliśmy przez to prądu ze Szwecji przez półtora miesiąca, ale tym razem aż tak źle nie będzie. W każdym razie gdy tylko coś takiego się dzieje, Sam wskakuje na swój kuter i odmawia wpłynięcia wszystkim jednostkom, które obrały kurs na statek naprawiający uszkodzony kabel.
– Rozumiem. Chcieliśmy z nim porozmawiać o Habersaacie, chyba się przyjaźnili, prawda?
– Habersaat, o rany! – zachichotał. – Może i się przyjaźnili, choć przyjaźnić się z Habersaatem było trudno. Grywał w karty z Wujem Samem i pewnie tylko tyle mieli ze sobą wspólnego przez ostatnich parę lat.
– Więc nie sądzi pan, by Habersaat mógł zwierzać się Samowi ze sprawy, która tak go absorbowała?
– Jestem pewien, że robił to przez pierwszych dziesięć lat. Ale wie pan co? To zmęczy nawet takiego człowieka, jak Wuj Sam. On jest w porządku, ale aż taki miły to nawet on nie jest. Co to, to nie. Od czasu do czasu grywali w karty i tyle, jeśli chce pan znać moje zdanie.
– Czyli pańskim zdaniem Sam mógł nie wiedzieć, że z Christianem Habersaatem jest aż tak źle?
– Skąd miałby wiedzieć? Większość czasu jest na morzu, a Habersaat nie należał do wylewnych. Ale może zadzwońcie do Wuja Sama? Myślicie, że bornholmczycy nie mają dostępu do sieci telefonicznej?
Pośmiał się trochę, ale jednak dał im numer. Telefon był zajęty.
Dom Habersaata był całkowicie zwyczajnym budynkiem z czerwonej cegły, spowitym atmosferą beznadziei. Nie budził skojarzeń z duchami, raczej wyglądał na dom, który nigdy się nie obudzi. Był jak zamek Śpiącej Królewny, smutnej i zapomnianej, która na próżno czeka na ożywczy i zbawienny pocałunek.
– Czujecie, że po rozpadzie rodziny ten dom nigdy nie wrócił do życia? – spytała Rose, wkładając klucz do zamka.
Ostry, kwaśny zapach, który ich powitał, potwierdził jej słowa.
– Fuj, czy ci technicy nie mogli tu choć przewietrzyć? – dodała.
W tego typu sprawach ów rodzaj zapachu pochodził od niewyrzuconych śmieci. Zapomnianych warzyw, gnijących w szufladach. Niedojedzonych konserw, których zawartość się zepsuła. Niepozmywanych od miesięcy naczyń. Ale u Habersaata było inaczej. Na pierwszy rzut oka dom tonął w zwałach papierów walających się bez ładu i składu, ale po dokładnym przyjrzeniu się stawało się jasne, że wszystko tu jest uporządkowane, starannie ułożone i przemyślane. Kuchnia wyglądała na zadbaną, niemal lśniącą,