Wisząca dziewczyna. Jussi Adler-Olsen
sobie wobec niego uszczypliwości, dobrze? Jeden z tych, co ostro zasuwają i dobrze im to wychodzi. Przełączam cię do niego. Nazywa się Jonas Ravnå.
– Jeszcze jedno. Znaleźliście coś u Bjarkego Habersaata, o czym powinniśmy wiedzieć? Motyw samobójstwa, coś innego?
– Nie, nic. Jego komputer pękał od pornograficznych zdjęć o charakterze homoseksualnym i starych gier.
– Prześlecie go nam, jak tylko będziecie mogli, prawda?
– Na wasze własne ryzyko. Przełączam cię do Ravnå.
W słuchawce rozległ się zmęczony głos, który wcale się nie ożywił, gdy Carl wyjaśnił, w jakiej sprawie dzwoni.
– Może pan wierzyć lub nie, ale bardzo chciałem pomóc Christianowi Habersaatowi – powiedział. – Problem tkwił w tym, że do niczego nie doszliśmy, a w tym samym czasie mieliśmy na głowie inne sprawy, potem też. Proszę wziąć pod uwagę, że minęło już prawie dwadzieścia lat.
Carl skinął głową; znał tę branżę jak nikt inny. Jeśli w życiu można być czegokolwiek pewnym, to tego, że kryminaliści nie nawracają się ot, tak.
– Habersaat podejrzewał mężczyznę z volkswagenem vanem, znalazł go w albumie ze zdjęciami z dziewięćdziesiątego siódmego roku. Ma pan pojęcie, skąd go wziął i czy w ogóle mówił o swoich podejrzeniach?
– Christian i ja nie rozmawialiśmy o tej sprawie przez ostatnich pięć, sześć lat. Właściwie to zabroniłem mu o niej mówić, chyba że dokonałby przełomowego odkrycia. Miał po prostu zajmować się robotą w prewencji. Wiele wskazuje, że to nie było nic epokowego i że dogrzebał się do tych informacji w ciągu ostatnich lat.
– A pan? Natrafił pan w tej sprawie na coś, z czego można wyciągnąć jakieś wnioski? Jak patrzy pan na nią dziś?
– Człowiek ma swoje teorie.
– To znaczy?
– Jeśli to był wypadek, to kierowca pojazdu był pod wpływem alkoholu lub narkotyków, skoro nie zostawił śladów hamowania. A jeśli to nie był wypadek, lecz zaplanowane zabójstwo, to zupełnie brak nam motywu. Dziewczyna nie była w ciąży, lubiano ją, więc kto by ją mordował? Dlatego mógł to być mord sadystyczny. Może nawet popełniony przez jakiegoś przypadkowego chorego osobnika, który pod wpływem impulsu nabrał ochoty na zabicie człowieka. Tyle że musiał istnieć jakiś powód, dla którego Alberte w ogóle pojechała w to miejsce tak wcześnie rano, a tego powodu na pewno nie znamy. Jeśli miała się z kimś spotkać, to dlaczego właśnie tam? Bo zakładam, że była umówiona w miejscu, gdzie zsiadła z roweru, by poczekać. Odstawiła rower kawałek dalej, w przeciwnym razie części roweru poharatałyby ją do krwi, a na pojeździe nie znaleźliśmy żadnych fragmentów tkanki. Dlatego zgaduję, że przyjechała za wcześnie i czekając, kręciła się po okolicy. Może czekała na tego, kto ją zabił.
– Ma pan hipotezę, na kogo czekała? Na mężczyznę z samochodu?
– Otóż to. Wiemy, że miała chłopaka, co zresztą wynika z mojego raportu. Wiemy, że przebywał na wyspie, za to nie mamy pojęcia, czy zniknął przed wypadkiem, czy później.
– Ma pan jego nazwisko i miejsce pobytu na Bornholmie?
– Mieszkał najprawdopodobniej w prowizorycznym obozie na terenie gospodarstwa w okolicach Ølene, ale nazwiska nie znamy. Gospodarz, który wynajmował ten teren, nie sporządził umowy, zainkasował tylko za okres wynajmu pięć tysięcy koron gotówką. Zgłosił to nawet do skarbówki.
– Najprawdopodobniej, powiada pan. Jak go pan znalazł? W raporcie nic na ten temat nie ma.
– Prawdę mówiąc, nie pamiętam. Pewnie Habersaat się na coś natknął. Węszył przecież wokół sprawy dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Hm. W jakim okresie gospodarz dzierżawił swój teren?
– Sześć miesięcy w dziewięćdziesiątym siódmym, od czerwca do listopada.
– Mamy rysopis wynajmującego?
– Tak. Miał dwadzieścia kilka lat, może nawet bliżej trzydziestki. Przystojny, długie, ciemne włosy, ubranie à la hipis. Kurtka wojskowa z naszywkami „Nie dla broni atomowej” i takimi tam.
– I?
– To tyle.
– Cholernie mało. Jest pan pewien, że właściciel terenu podał wam wszystkie informacje?
– Mam wielką nadzieję, bo facet zmarł trzy lata temu.
Carl pokręcił głową i zakończył rozmowę. Sprawy nigdy nie powinny się tak przeciągać.
– Muszę się z tobą podzielić pewnym drobiazgiem, Carl, choć nie jestem pewna, czy się ucieszysz – powiedziała Rose. Skąd u niej, do licha, ten szatański uśmiech?
– Zarezerwowałam dla nas dwa noclegi w hotelu.
– Dobrze, w czym problem?
– Och, właściwie nie ma problemu, nie licząc tego, że pokoje twój i Assada zostały już zarezerwowane przez kogoś innego.
– Okej, czyli zmieniamy hotel, prawda? – spytał Assad ostrożnie.
„Dziwne” – pomyślał Carl, gdy tamten go ubiegł.
Rose spojrzała na nich, jakby byli roszczeniowymi nastolatkami. Czyli nie zmieniają hotelu.
– Czyli przenosimy się do innych pokoi? – drążył Assad.
– Właśnie. Wprawdzie nie było już pokoi jednoosobowych, ale za to zarezerwowałam dla was dwójkę. Z łóżkiem małżeńskim, podwójną kołdrą i tak dalej. Czy to nie urocze?
13
Kobieta o aż nazbyt szczupłej talii stała z walizką na placu przed żółtym gmachem, opierając się niczym pełna gracji rzeźba o maszt z flagą. Triumfując tam z tą swoją lśniącą, brązową skórą, kpiła całą sobą z genów, które wygrały walkę z ciemnością tu, na dalekiej północy. Kpiła sobie z tych dwudziestu lat, które Pirjo poświęciła Atu i jego wartościom, wierząc, że w końcu zdobędzie jego serce. Bo ta kobieta była zbyt piękna i pełna gracji, zbyt atletycznie zbudowana, niebezpiecznie odmienna i egzotyczna.
Pirjo siedziała przez chwilę okrakiem na skuterze, zastanawiając się, czy nie zawrócić. Ale z racjonalnego punktu widzenia nic by to nie dało. Skoro dziewczyna przejechała taki szmat drogi, nawet tabun dzikich koni nie odciągnąłby jej od przebycia ostatniego odcinka na własną rękę, więc Pirjo w duchu przeszły ciarki.
Ale zanim sięgnie po rozwiązania ostateczne, a rozumiała teraz, że może to być konieczne, będzie musiała wypróbować inne środki.
– Cześć – rzuciła, przecinając plac. Siliła się na swobodny i energiczny ton. – Jestem Pirjo, to ze mną korespondowałaś. Widzę, że jednak przyjechałaś. Szkoda, bo przecież cię ostrzegałam, że przyjedziesz na próżno.
Pirjo posłała jej pobłażliwy uśmiech, zazwyczaj działało.
– Ale skoro już i tak tu jesteś, co z pewnością jest skutkiem nieporozumienia i błędu z naszej strony, zdecydowaliśmy, że zapłacimy za twoją podróż powrotną do Londynu. Będziesz mogła ewentualnie przyjechać innym…
– Cześć, Pirjo, miło cię widzieć – przerwała jej kobieta, niezrażona. – Tak, to ja, Wanda Phinn. – Z niewinnym uśmiechem wyciągnęła do niej rękę, jakby nie słyszała słów starszej kobiety, ale ta wiedziała swoje. Poznawała to po jej spojrzeniu i uśmiechu. Ta kobieta