Wisząca dziewczyna. Jussi Adler-Olsen
nocy.
– Jestem tego samego zdania – odezwała się Rose, już w swojej czarnej charakteryzacji, niczym zła królowa z Królewny Śnieżki. Ani słowa o porannych bataliach, żadnych wyjaśnień, co je spowodowało. Zajście między mężem i żoną na hotelowym placu z jej perspektywy widocznie należało już do przeszłości. Sprawiała wrażenie zadowolonej i pełnej energii. Ciekawe, jak miewał się Birkedal?
– Pojadę do domu Habersaata i wezmę się za pakowanie – ciągnęła. – Wczoraj skontaktowałam się z firmą przeprowadzkową. Przyjadą tu po mnie za dwadzieścia minut.
Carl skinął głową z aprobatą. Czyli Rose ma z głowy.
– Poza tym dowiedziałam się, że siostra June Habersaat mieszka w domu opieki niedaleko stąd, więc może niech to będzie zadanie dla ciebie, Assad – kontynuowała. – Skoro to twoja zasługa, że June nie chciała nam nic powiedzieć o uwagach jej męża na temat śledztwa, to wydaje się logiczne, że ty powinieneś wymaglować jej siostrę. Może June jej się skarżyła.
Assad przyjął ów zimny prysznic ze stoickim spokojem. Rose to w końcu Rose, a w tej chwili był zajęty wsypywaniem cukru do kawy tak, żeby nie uronić ani kropli napoju.
Odwróciła się do Mørcka, zimna i obojętna wobec jego kredowobiałej cery i niemego protestu wobec jej zabawy w rozdzielanie zadań.
– Poza tym umówiłam cię, Carl, na oprowadzanie po Bornholms Højskole na dziewiątą trzydzieści. Ustaliłam, że potem możesz pojechać do dawnych dyrektorostwa, jeśli będziesz chciał, a zakładam, że tak. Mieszkają niedaleko od szkoły.
Jakim cudem udało jej się to wszystko załatwić?!
Carl wziął głęboki wdech i spojrzał na zegarek; było pięć po dziewiątej. Czyli ma niecałe dziesięć minut, by rozbudzić apetyt, zjeść, wypić kawę, ogolić się i udać się na drzemkę, której tak desperacko potrzebował.
– Rose, zadzwonisz do szkoły i przesuniesz spotkanie. Muszę przedtem załatwić kilka rzeczy.
Uśmiechnęła się; ewidentnie spodziewała się takiej odpowiedzi.
– W porządku, ale dopiero na pojutrze, bo jutro szkoła jest zamknięta z powodu wycieczki. Ale jeśli chcesz zostać w hotelu na jeszcze parę nocy, to ja nie mam z tym problemu. W domu nikt na mnie nie czeka.
Carl kiwnął głową, dając sobie spokój z proponowaniem babsztylowi późniejszej pory dnia; w chwili obecnej była dla niego równocześnie katem z Norymbergi, gwoździem do jego trumny oraz kamieniem w bucie.
– A jak już się z tym uporacie, przyjedźcie do Listed, żeby mi pomóc. Assad, pewnie skończysz szybciej, ale możesz wziąć taksówkę. Co ty na to?
– A ja na to, że jeszcze nigdy nie piłem tak wspaniałej kawy – odparł, kręcąc im przed nosem filiżanką; Carl dał za wygraną.
– Może będzie łatwiej, jeśli pojedziemy z Assadem razem – powiedział w końcu. – Siostrę June Habersaat odłożymy na późniejszą godzinę.
Wtedy zadzwoniła jego komórka. Spojrzał na wyświetlacz z mieszanką niechęci i nabożnego lęku.
– Tak, mamo? Co tam?
Nie znosiła tego zwrotu. Czasami nawet potrafił całkowicie ją sparaliżować, tak że rozmowa dobiegała końca, nim na dobre się rozpoczęła. Niestety tym razem widocznie ani trochę jej nie zirytował, w każdym razie z miejsca przeszła do rzeczy.
– Odezwał się Sammy z Tajlandii. Zadzwonił stamtąd na nasz rachunek, ale niech mu będzie, bo ci powiem, że miał ciekawe rzeczy do opowiedzenia. Pojechał tam, żeby uporządkować wszystkie sprawy i wiesz co?
Carl odchylił głowę do tyłu. Pamięć o Sammym, wałęsającym się obecnie po najulubieńszym egzotycznym placu zabaw Duńczyków, na szczęście ulokowała się w takim miejscu w mózgu Carla, do którego ten rzadko się zapuszczał.
– Sammy jest wściekły i świetnie to rozumiem, bo Ronny odesłał testament do kogoś innego. Zupełnie jakby nie ufał własnemu bratu, prawda?
Testament Ronny’ego. Carl miał nadzieję, że Ronny ograniczył się w nim do rozdzielenia swoich przywłaszczonych dóbr, ale nie był taki pewien. Dlaczego za każdym razem, gdy wywlekano sprawki Ronny’ego, Carl czuł nieprzyjemny smak w ustach?
– Gdyby Sammy był moim bratem, oddałbym się do adopcji – odparł.
– Ha, ha, Carl, ty łobuzie. Zawsze mówisz takie śmieszne rzeczy, tata i ja nigdy byśmy ci na to nie pozwolili.
Uniwersytet ludowy położony był dokładnie tak, jak powinien: w otoczeniu pól i lasów i granicząc bezpośrednio ze spektakularnym wąwozem Ekkodalen, zapewne największą atrakcją na Bornholmie, odwiedzaną przez mnóstwo uczniów z całej Danii w ramach zajęć zielonej szkoły. Carl wiele o niej słyszał, ale nigdy nie widział, bo tam, skąd pochodził, nie jeździło się na Bornholm, tylko do Kopenhagi, gwoździem programu była zaś przejażdżka kolejką górską w Tivoli, po której się wymiotowało.
Przywitały ich ostrożnie tańcząca w słońcu chorągiewka na maszcie i masywny głaz z inskrypcją – „Uniwersytet Ludowy”. W głębi znajdowało się kilka czerwono-białych budynków pochodzących z różnych czasów, rozsianych po całym terenie w otoczeniu krzewów, zarośli i wykonanych własnoręcznie totemów. Znajdował się tu też miniaturowy pawilon.
Przed wejściem do części administracyjnej budynku czekała na nich ładna rudowłosa kobieta, na której widok Assad urósł o kilka centymetrów, o ile to możliwe.
– Witamy – powiedziała, po czym dodała, że nie pracowała w szkole podczas pobytu Alberte, ale pan woźny i owszem. – Mamy biuletyny z tego rocznika, a była dyrektorka prowadziła dzienniki przez cały długi okres pracy tutaj, ale zdaje się nie miała zbyt dużo do powiedzenia na temat sprawy Alberte.
Assad pokiwał głową jak jeden z tych zabawkowych psów, które niektórzy dziwni ludzie umieszczają na tylnej szybie.
– Chcielibyśmy porozmawiać z tym woźnym – powiedział z przymkniętymi oczami, zapewne flirtując. – Ale może oprowadziłaby nas pani, żebyśmy mieli lepsze pojęcie, jak wyglądało tutejsze życie Alberte.
„Ciekawe, po co w ogóle tu jestem, przecież doskonale sobie radzą” – pomyślał Carl, widząc zapał Assada. Może jeszcze dzisiejszego popołudnia mógłby wślizgnąć się na pokład promu i zostawić ich samych sobie. Kolejna noc z sennymi wynurzeniami Assada wpędzi go do grobu.
– Wiele budynków powstało później, chociażby te dwa przy drodze, gdzie mieści się między innymi pracownia szkła – kontynuowała. – Ale mogą panowie zobaczyć, gdzie Alberte jadała, malowała i spała.
Oprowadzanie trwało dość długo, więc Assad był wniebowzięty.
– Co jadali na śniadanie? Czy śpiewali pieśń poranną? Kiedy siadywali w salonie kominkowym?
Dopiero kiedy pojawił się woźny Jørgen, dobrze zakonserwowany gość o siwiejących skroniach i wytrenowanej sylwetce człowieka wykonującego pracę fizyczną, oprowadzanie nabrało rumieńców. Facet miał dobrą pamięć, więc Carl nastawił uszu. Woźny pracował w szkole od 1992 roku, ale wydarzenia związane ze zniknięciem Alberte i pytania, jak zginęła, naturalnie sprawiły, że rok 1997 i sama Alberte wryły mu się głęboko w pamięć.
– Zniknęła w dniu, w którym wieszaliśmy wiechę na budynku warsztatu, więc byłem bardzo zajęty, a takie rzeczy się przecież pamięta. – Podprowadził ich pod skupisko niskich bungalowów z żółtej cegły. – To tutaj spała, domek nazywa