Sekret antykwariusza. Paweł Jaszczuk
przyjął z pokorą surowe lekcje, jakie dostał od rodziców, a kiedy dorósł, był im za to wdzięczny, bo wyszedł na ludzi. Byli surowi, ale sprawiedliwi. Nauczyli go, że trzeba liczyć na siebie i że żadna przyjaźń się nie liczy. Słuchał ich rad, a kiedy odeszli, przejął po nich książkowe królestwo, które stało się jego garbem i grobem.
Nie dawało mu jedynie spokoju pytanie, dlaczego nie miał rodzeństwa. Dlaczego jego starzy poprzestali na wychowaniu jednego, niezbyt rozgarniętego, jak często mówili, syna? Może jego losy potoczyłyby się inaczej, gdyby musiał konkurować z bratem lub siostrą? Może byłby wtedy inny i nie popełnił tylu błędów życiowych?
Z tym pytaniem mierzył się nieraz. Dopiero po śmierci ojca, który umarł siedem miesięcy po matce, znalazł przypadkiem w teczce skoroszytowej na dnie szuflady akt zgonu… Piotra Stockiego.
Był w szoku. Przeczytał dokument kilka razy, ale to nie była pomyłka! Brał pod światło i oglądał urzędowy papier, nieco pożółkły, z pieczęcią kierownika urzędu stanu cywilnego opatrzoną zawijasem. Ktoś, kto nazywał się tak jak on, żył tylko trzy dni, dwa lata przed jego urodzinami.
Próbował odszukać w rodzinnych dokumentach dodatkowego śladu, jakichś wyjaśnień. Na próżno. Jeśli był urzędowy papier, to znaczyło, że musiały gdzieś być maleńkie zwłoki. Nie dawało mu spokoju pytanie, gdzie znajduje się grób jego starszego brata. Może na komunalnym, przy jakiejś bocznej alejce? Przyglądał się czasem lasowi małych krzyży. Robił na nim większe wrażenie niż wypasione grobowce z marmuru. Niestety ani ojciec, ani matka nigdy przy nim o poprzedniku nie wspominali. Najpewniej uważali, że nie ma sensu obciążać go traumatycznym wydarzeniem.
Od dnia gdy znalazł ów szokujący dokument, wciąż zadawał sobie pytanie, jakim synem byłby jego zmarły przedwcześnie braciszek. Czy byłby lepszy od niego, czy rozważniejszy? Czy jego zmorą i przekleństwem byłby również antykwariat? Czy popełniłby takie same życiowe błędy jak on? Czy lubiłby jeździć „białą lokomotywą” i czy doświadczyłby w życiu tyle samo nieszczęść, co on?
Po tym odkryciu dotarło do niego, że w życiu rodziców był zawsze drugim, może nawet wybrakowanym wcieleniem tego poprzedniego, wyidealizowanego Piotrusia. Dlaczego nazwali go perfidnie tym samym imieniem? Wolałby, żeby nazwali go Włodzimierzem, Mirosławem albo Andrzejem… byleby tylko nie być drugim Piotrem.
Wiedział, że na te pytania nigdy już nie pozna odpowiedzi, i żałował, że nie może ich nikomu zadać, gdyż jego rodzice nie utrzymywali kontaktu z dalszą rodziną, jakby mieli coś na sumieniu.
9
Znowu wzięło go na wspominki. Za każdym razem, gdy wyruszał w podróż, sumował swoje życie, jakby z tej wyprawy miał nigdy nie wrócić. Jak będzie tym razem? Nie zdążył odpowiedzieć, bo ostry promień słońca odbity od deski rozdzielczej poraził go w oczy.
Antykwariusz przerwał rozmyślania i zatrzymał wzrok na zegarze. Czas od wyjazdu z domu przeleciał mu błyskawicznie, jak na porywającym filmie, którego był widzem i jednocześnie głównym bohaterem. Rzecz jasna nie wszystko w tym filmie było zaplanowane. Wątki rwały się i mógłby mieć pretensje do reżysera, ale już to, że położył na stół montażowy jego popieprzone życie, zasługiwało na uznanie.
Za rozpadającą się drewnianą szopą Stocki skręcił w leśną drogę. Rozglądał się. Kiedyś rósł tu las bukowy, a teraz jego miejsce zajął rachityczny zagajnik brzozowy z panoszącą się wysoką trawą. Mężczyzna przypomniał sobie, że po prawej stronie powinno być kamienne rumowisko na wzgórzu. Pamięć go nie zawiodła. Ujrzał resztki średniowiecznej budowli, porośnięte mchem i paprociami. Dawni mieszkańcy tych ziem mieli doskonale zorganizowany system obronny z zamkami, strażnicami i wieżami obserwacyjnymi. Wieże się zawaliły, zamki zapadły w ziemię. Kości rozsypały się w proch.
Nie jechał na ślepo. Sprawdził w internecie, że przystań wodna jest otwarta. Mógł co prawda dopłynąć na wyspę z kilku innych miejsc, ale wybrał to związane z niedającą się zapomnieć historią.
Wjechał na leśny parking. Zaparkował daleko od wiaty, pod którą siedziało hałaśliwe towarzystwo. Zabrał plecak oraz szpadel i ruszył w dół skarpy porośniętej samosiejkami. Na każdym kroku dostrzegał zaskakujące zmiany. Urokliwą ścieżkę zastąpiły schody betonowe ze stalową poręczą, na którą wylewały się maliny. Przystanął pod krzakiem. Narwał garść słodkich owoców i włożył ust. Niemal natychmiast przypomniała mu się gówniara z koszyczkiem, która go przechytrzyła. Zaklął pod nosem i zbiegł nad brzeg jeziora.
Przed laty była tu dzika plaża, a teraz raziły w oczy nowiutkie molo i przystań, przy której cumowały żaglówki, kajaki, rowery wodne i łódki. Spoglądał na wodę. Wiatr gnał fale w stronę przeciwległego brzegu. Tu i ówdzie bryzy marszczyły ciemnozieloną toń, przypominającą drapowany materiał rzucony pomiędzy dziesiątki zatok, wysp i wysepek.
Na pomoście opalały się wykremowane laski. Muskularny wyrostek skoczył przy nich do wody, wywijając salto. Kiedy podpłynął do drabinki i wspiął się na pomost, Stocki poczuł zazdrość, ruszył więc żwawo do połyskującej w słońcu budowli wynająć kajak.
Formalności trwały chwilę. Odebrał od magazyniera wiosło z kapokiem, podając zmyślone dane, i skierował się w stronę pomostu. Zakładał ambitnie, że wyprawa na wyspę zajmie mu nie więcej niż trzy godziny.
Schylił się i nabrał ręką wody. Wydawało mu się, że nie jest już tak czysta. Przetarł twarz i łysinę, do której jeszcze nie zdążył się przyzwyczaić, a którą zamierzał teraz opalić na słońcu.
Zdjął buty, podkasał spodnie dresowe. Na trawie leżały kajaki polietylenowe, wyciągnięte na brzeg do połowy. Znalazł swój z numerem dwunastym na rufie i dziobie.
Wszedł do wody i poczuł orzeźwiający chłód. Stopy zagłębiły się w piasek. Poruszał zdrętwiałymi palcami, płosząc drobnicę. Minęło niemal ćwierć wieku, odkąd z tego samego miejsca wyprawił się na cholerną, widoczną w oddali wyspę. Po co tam znowu płynął? Co chciał sobie udowodnić?
Ściągnął kajak na wodę. Położył szpadel na dnie przy kapoku, a plecak z dokumentami wrzucił do dziobu. Siadł w przestronnym wnętrzu. Oparł plecy o siedzisko i odepchnął się wiosłem od piaszczystego dna.
Wiosłowanie szło mu niesprawnie, odzwyczaił się od wysiłku fizycznego. Na dodatek wiatr spychał go z kursu, ale tym się nie przejmował. Obrał kierunek na samotne drzewo rosnące na skraju wyspy. Wydawało mu się, że na najwyższej gałęzi siedzi ptak. Kormoran, a może rybołów? Zgadywał.
Mijał łodzie, rowery wodne, kajaki i żaglówki. Słyszał śmiechy, dźwięki gitary i śpiewy. Brała go zazdrość, bo nie miał przyjaciół, z którymi mógłby tak jak inni beztrosko spędzać czas, ale przypomniał sobie piosenkę śpiewaną przez Czerwonego Tulipana o sekrecie kardynała Richelieu i fałszywych przyjaciołach i zrobiło mu się lżej na duszy.
Podśpiewując, rzucił okiem na zegarek. Od ukrycia zwłok minęło już półtorej godziny. Powinien jak najszybciej zapomnieć o tym wydarzeniu, a jednak miał wątpliwości, czy nie lepiej byłoby obciążyć ciało kamieniem i wrzucić je do jakiegoś bagna. Mógł również zakopać je na jakimś pustkowiu, uklepać łopatą i byłoby po balu! Tak postępowali wymyśleni przestępcy z powieści kryminalnych, które ustawiał zaraz przy wejściu w antykwariacie, by skusić klientów. No, ale on nie był przecież żadnym przestępcą.
Swoją drogą ciekawiło go, jakiej zbrodni dopuścił się chłopak. Musiało to być coś wyjątkowo ohydnego, skoro wieśniacy wydali na niego tak surowy wyrok. Przecież nie powiesił go za nic.
Wiosłował z uporem, wsłuchując