Sekret antykwariusza. Paweł Jaszczuk

Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk


Скачать книгу
już tylko kilkanaście kroków dzieliło ich od siebie, dziewczynka krzyknęła z przerażenia, obróciła się i uciekła. Kluczyła sprytnie między krzakami i wkrótce zaszyła się w zielonej gęstwinie jak przepłoszona wiewióreczka.

      Stocki pobiegł za nią, lecz przedzierając się przez krzewy jeżyn, skaleczył sobie palec. Przystanął na kilkanaście sekund, by wyciągnąć zębami cierń wbity w kciuk prawej dłoni. Wypluł go. Wyssał krew i spode łba obserwował teren. Wydawało mu się, że kremowa plama sukienki mignęła za pióropuszem z wielgachnych paproci. Dobiegł do nich, ale małej już nie było, a co gorsza – przed nim pojawiła się niespodziewana przeszkoda: bagnista rzeczka.

      Na jej brzegu leżał wiklinowy koszyczek z rozsypanymi malinami. Piotr spoglądał niepewnie na drugą stronę strugi. Chyba przez nią nie przefrunęła. Gapił się z niedowierzaniem na podmokły brzeg. Zawahał się. Nie chciał moczyć nóg. Poza tym brzydził się pijawek. A może cwana wiewióreczka ze strachu wskoczyła do wody i tkwi teraz w ohydnym mule po szyję gdzieś za zakrętem? To i tak byłaby dla niej za łagodna kara.

      Ruszył wzdłuż brzegu, badając grunt stopą. Pod butem uginała się tłusta próchnica, po której sunął rząd czerwonych mrówek. Doskonała ziemia do kwiatów, skonstatował, pod warunkiem że się do niej doda mielonej gliny i piasku gruboziarnistego.

      Analizując skład gleby, doszedł do sitowia. Dalej było bagno, więc wrócił na poprzednie miejsce, nie chcąc ryzykować uwalania butów.

      – Wracaj, mała. Nic ci złego nie zrobię, słyszysz?! – zawołał przymilnie i dodał: – No, chodź, nazbieramy razem malin. Znalazłem przecudne miejsce.

      „Przecudne”, skąd mu przyszło do głowy to kretyńskie określenie? Wyczekiwał. Zero reakcji. Podniósł garść wysypanych przez dziewczynkę owoców i włożył do ust. Były soczyste i aromatyczne. Zebrały je małe, sprytne rączki.

      Cisnął koszyczek do brudnej wody i patrzył, jak wolno odpływa, obracając się wokół własnej osi. Oblizał się i ruszył do samochodu. Kilkakrotnie się jeszcze obejrzał, lecz gówniara jakby się zapadła pod ziemię.

      Rozjuszony oparł się o nagrzany od słońca fotel, parząc sobie plecy. Zatrzasnął drzwi i zaczął niespodziewanie krzyczeć. Walił pięściami w kierownicę. Był na siebie wściekły, że dał się smarkuli przechytrzyć.

      Pewnie go zapamiętała. Bachory są bystrymi obserwatorami. Wiedział, że to tylko kwestia czasu i mała wszystko komuś wypaple.

      Spojrzał w lusterko. Taksowały go szare, przekrwione oczy, ukryte w nabrzmiałej twarzy, którą rozcinały zaciśnięte sine usta. Mięsiste uszy nabiegły krwią. Uśmiechnął się do własnego odbicia. Fałszywy grymas nie poprawił mu nastroju. Uniósł brwi, posiwiałe na końcach. Od dziecka nie lubił własnych stalowych oczu, może inni też ich nie lubili?

      Pewność siebie, którą dawały zgromadzone w antykwariacie książki, odebrała mu teraz dzika przyroda. To ona była wszystkiemu winna, no i ta mała gówniara, której się przed chwilą upiekło.

      A może dobrze, że uciekła. Gdyby została, nie mógłby za siebie ręczyć. Do tej pory pamiętał, co się zdarzyło przed kilkunastoma laty, i strasznie tego żałował. To był chyba koniec listopada, a może początek grudnia, gdy wyruszył rano do niedalekich Silic na spotkanie z wiejskim nauczycielem, przyjacielem rodziców, który chciał mu pokazać znalezione na strychu mapy. Miały to być ponoć jakieś poniemieckie rarytasy. Mapy średnio go interesowały. Rzadko je kupował, ponieważ dysponował ograniczonym miejscem na ich ekspozycję w antykwariacie, lecz postanowił raz zaryzykować.

      Szarzało, gdy wyjechał za rogatki. Po okolicznych polach hulał przenikliwy wiatr, zacinający deszczem. Prowadził ostrożnie, gdyż szyby zaparowały. Włączył wycieraczki i wentylator na najwyższy bieg. Był już mniej więcej kilometr przed Silicami, gdy dostrzegł postać stojącą na poboczu drogi. Drobna dziewczynka z tornistrem mokła na deszczu, czekając na autobus, więc z dobrego serca postanowił ją podwieźć. Zahamował, cofnął, ale gówniara za żadne skarby nie chciała wsiąść do auta i uciekła do rowu. Poczuł się dotknięty. Ewidentnie go upokorzyła. Nasłuchała się chyba w domu opowieści o zboczeńcach, ale on nie był przecież zboczeńcem.

      Wyszedł z samochodu i w kilku męskich słowach dał jej do zrozumienia, co o niej myśli. Dziecko wystraszyło się i potulnie wsiadło do pułapki. Za dużo go to kosztowało, żeby ją teraz z niej wypuścić. Jechał, podśpiewując piosenkę o małych pieskach, które chciały przejść przez rzeczkę, starając się jej przypodobać.

      Smarkula powoli nabierała do niego zaufania. Pod koniec jazdy bujała się w fotelu, nucąc razem z nim. Dziewczynka pochwaliła się, że po powrocie ze szkoły mamusia da jej słodką chałkę z dżemem wiśniowym. Stocki powiedział, że również ją uwielbia, ale z samym masełkiem.

      Nie wiedział, co go tknęło, by skręcić jej kark. To było od niego silniejsze. Przypomniał sobie, że sprowokowała go odkryta, chuda szyja. Nie wiadomo dlaczego nie zabrała z domu szalika. Zatrzymał się przed wioską i udał, że zepsuł mu się samochód. Obrócił się do pasażerki.

      Nawet nie przypuszczał, że dziecięca szyja jest taka krucha. Kiedy było po wszystkim, wyrzucił małą przy drodze, pozorując wypadek. Przejechał po niej dla pewności. Miał dużo szczęścia, że nikt z wioski go nie widział.

      W tym dniu już nie pojechał po mapy. Po powrocie do domu natychmiast zadzwonił do nauczyciela i przeprosił go, że musi odwołać spotkanie, tłumacząc się awarią rozrusznika. Powiedział to przy Lizie, która akurat wybierała się do szkoły na zajęcia.

      Długo nie mógł sobie wybaczyć tego niecnego postępku. Przez wiele dni nie oglądał telewizji, nie pił piwa, a nawet rzadziej palił trawkę. Spróbował zrozumieć swój czyn. Analizował minuta po minucie swoje zachowanie. Żył tym przez jakiś czas, aż odciągnęły go od tych fatalnych wspomnień bieżące sprawy.

      Stocki oderwał wzrok od lusterka i wsunął kluczyk do stacyjki. Przekręcił go gwałtownie. Silnik zaszumiał miarowo, a we włączonym radiu marszałek sejmu ogłosił koniec obrad.

      5

      Prowadził rozkojarzony, głowiąc się nad tym, czy jego życiem rządzi przypadek. Co by się stało, gdyby godzinę temu nie złamał swojej żelaznej zasady? Zachował się jak kretyn. Zatrzymał się i jeszcze zaczekał, aż gówniarz łaskawie wsiądzie, a potem słuchał jego łzawych historyjek.

      Dlaczego właśnie to jemu zdarzają się takie kurewskie historie? A poprzednie zdarzenia? Nie było ich mało! Gdyby tak cofnąć się aż do samego początku, do jego urodzin i jeszcze dalej, może nawet do samego poczęcia? O jego życiu zawsze decydował przypadek. Kto był bardziej obrotny w łóżku: ojciec czy matka? Komu bardziej na „tym” zależało? A może rodzicielka ziewała, patrząc w sufit, gdy ojciec gmerał w jej barchanowych majtkach? Podobno tej zimy, gdy go poczęli, były tęgie mrozy. Nie cierpiał takich idiotycznych rozważań. Nie dawały żadnej odpowiedzi, potrafiły za to nieźle wkurzyć.

      Przypadek? Czyżby? A Liza i Wiktoria? Miał wyraźny dowód. Obie pojawiły się w jego życiu nieproszone. Zawdzięczały mu wszystko i obie zmówiły się przeciw niemu. Traktowały go zawsze z pogardą i nigdy nie patrzyły mu w oczy, kiedy do nich się zwracał, jakby chciały coś ukryć albo go zlekceważyć. I obie potrafiły do siebie szeptać.

      Cholerne szepty. Porozumiewały się między sobą kretyńskim, babskim kodem, wymyślonym specjalnie, by ich nie rozumiał.

      6

      Wyjechał na asfaltową szosę. Przełknął ślinę i dodał gazu. Doskonale pamiętał ten ostatni raz, gdy Liza z Wiktorią siedziały z nim w salonie, wpatrzone


Скачать книгу