Zaczęło się w sobotę. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Zaczęło się w sobotę - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу
zza oku­la­rów w zło­tej opra­wie. Po­dłuż­na, po­kry­ta nie­na­tu­ral­ną bla­do­ścią twarz za­koń­czo­na była małą szpa­ko­wa­tą bród­ką. Czło­wiek ten ro­bił wra­że­nie ja­kie­goś na­ukow­ca czy też le­ka­rza sta­rej daty.

      Na­tor­ski był za­sko­czo­ny tą nie­spo­dzie­wa­ną wi­zy­tą. Cof­nął się i wpu­ścił go­ścia do przed­po­ko­ju.

      – Czym mogę panu słu­żyć? – spy­tał.

      Tam­ten dy­szał cięż­ko. Naj­wi­docz­niej pę­dem wbiegł na dru­gie pię­tro.

      – Mu­szę z pa­nem na­tych­miast po­mó­wić w bar­dzo waż­nej spra­wie. Czy sam pan jest w miesz­ka­niu?

      – Prze­pra­szam, ale to chy­ba ja­kaś po­mył­ka – po­wie­dział Na­tor­ski. – Nie przy­po­mi­nam so­bie…

      Wła­ści­ciel szpa­ko­wa­tej bród­ki spoj­rzał na nie­go nie­pew­nie. W du­żych, czar­nych oczach ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie.

      – Chy­ba mam przy­jem­ność z pa­nem Na­tor­skim? – spy­tał, a w gło­sie jego za­brzmia­ła bła­gal­na proś­ba o po­twier­dze­nie tego py­ta­nia.

      – Tak, ale…

      – Gdzie mo­że­my spo­koj­nie po­roz­ma­wiać?

      Prze­szli do ga­bi­ne­tu. Na­tor­ski wska­zał krze­sło sto­ją­ce przed biur­kiem.

      – Pro­szę, niech pan sia­da. Czym mogę panu słu­żyć?

      Pa­trzył wy­cze­ku­ją­co na dziw­ne­go klien­ta, któ­ry cią­gle jesz­cze z tru­dem chwy­tał po­wie­trze. Wy­jął dużą, ko­lo­ro­wą chust­kę i wy­tarł nią bla­dą, spo­co­ną twarz.

      – Za pręd­ko bie­głem po tych prze­klę­tych scho­dach – po­ło­żył dłoń na pier­si. – Ser­ce, moje bied­ne ser­ce od­ma­wia mi co­raz czę­ściej po­słu­szeń­stwa.

      – W czym mogę być panu po­moc­nym? – spy­tał zno­wu Na­tor­ski, spo­glą­da­jąc nie­cier­pli­wie na ze­ga­rek.

      – Mój ser­decz­ny przy­ja­ciel znaj­du­je się w nie­bez­pie­czeń­stwie, w bar­dzo po­waż­nym nie­bez­pie­czeń­stwie, dla­te­go wła­śnie… dla­te­go wła­śnie po­zwo­li­łem so­bie pana nie­po­ko­ić, pa­nie me­ce­na­sie. Bo… bo wszyst­kie­mu są win­ne te pań­skie prze­klę­te oku­la­ry.

      – Moje oku­la­ry? – zdu­miał się Na­tor­ski.

      – Tak, tak. Pań­skie oku­la­ry, pań­skie oku­la­ry są przy­czy­ną mo­ich kło­po­tów.

      – Ależ ja nie no­szę oku­la­rów.

      Twarz czło­wie­ka z bro­dą po­bla­dła jesz­cze bar­dziej, je­że­li to w ogó­le było moż­li­we. Głos miał zdy­sza­ny, bła­gal­ny:

      – Niech pan nie kła­mie. Prze­cież ja wiem, że pan nosi oku­la­ry. Pan ma astyg­ma­tyzm.

      Na­tor­ski po­ru­szył się nie­cier­pli­wie.

      – Ależ za­rę­czam panu… – urwał, wi­dząc, że jego klient chwy­ta się za ser­ce i od­dy­cha z trud­no­ścią. – Źle się pan czu­je? – spy­tał nie­spo­koj­nie. – Może dać panu szklan­kę wody?

      – Och, bar­dzo pro­szę, je­śli pan taki ła­skaw…

      Na­tor­ski wstał i po­szedł do kuch­ni. Po­płu­kał szklan­kę, zna­lazł w sza­fie roz­kro­jo­ną cy­try­nę, wci­snął kil­ka kro­pli i na­lał wody. Na­stęp­nie wró­cił do swe­go ga­bi­ne­tu. Stłu­mił okrzyk prze­ra­że­nia. Szklan­ka z brzę­kiem wy­pa­dła mu z ręki.

      Opar­te o biur­ko zwi­sa­ło bez­wład­nie cia­ło czło­wie­ka z bród­ką. W wą­tłych ple­cach tkwił wbi­ty po rę­ko­jeść nóż.

      Przez chwi­lę stał jak spa­ra­li­żo­wa­ny. Nie trze­ba było być fa­chow­cem, żeby zdać so­bie spra­wę z tego, iż wszel­ki ra­tu­nek jest tu zbęd­ny. Nóż prze­bił ser­ce. Są­dząc po rę­ko­je­ści, mu­siał być dłu­gi. Ale kto? Kto to zro­bił?

      Na­tor­ski bez­rad­nie ro­zej­rzał się do­ko­ła. Prze­cież byli sami w miesz­ka­niu. Wy­biegł i spraw­dził drzwi wej­ścio­we. Za­mknię­te. Zaj­rzał do dru­gie­go po­ko­ju, do kuch­ni i do ła­zien­ki. Nie zna­lazł ni­ko­go. Czuł za­męt w gło­wie. Po­ru­szał się jak au­to­mat. Gru­be kro­ple potu wy­stą­pi­ły mu na czo­ło.

      Trze­ba na­tych­miast za­wia­do­mić po­li­cję. Pod­niósł słu­chaw­kę, nie po­sły­szał jed­nak sy­gna­łu. Nie­cier­pli­wie ude­rzył o wi­deł­ki. Apa­rat mil­czał. Dla­cze­go nie dzia­ła ten prze­klę­ty te­le­fon? Co ro­bić? Trze­ba biec gdzieś do au­to­ma­tu. Każ­da chwi­la jest dro­ga. Co to się wła­ści­wie sta­ło? Na mi­łość bo­ską, co to się sta­ło? Kto za­bił czło­wie­ka? W jaki spo­sób?

      Na­gle po­ja­wi­ła się re­flek­sja. Za­wia­do­mi mi­li­cję i co? Co bę­dzie da­lej? Przyj­dą i za­sta­ną jego z tru­pem. Któż mu uwie­rzy, że to nie on za­bił? Jak zdo­ła im to wy­tłu­ma­czyć? Prze­cież sam nie ma po­ję­cia, jak to się sta­ło. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że jego i tyl­ko jego będą po­dej­rze­wać o tę zbrod­nię. Zna­ny ad­wo­kat mor­du­je swe­go klien­ta, Krwa­wa zbrod­nia w kan­ce­la­rii ad­wo­kac­kiej. Pięk­ne ty­tu­ły dla „Expres­su” czy „Ku­rie­ra”. A póź­niej sąd. Spra­wa wpraw­dzie po­szla­ko­wa, ale wszyst­kie, ab­so­lut­nie wszyst­kie oko­licz­no­ści prze­ma­wia­ją prze­ciw­ko nie­mu. Wła­ści­wie nic nie po­tra­fi po­wie­dzieć na swo­ją obro­nę poza go­ło­słow­nym oświad­cze­niem, że to nie on za­bił.

      Prze­cią­gnął dło­nią po wil­got­nym czo­le. Nie mógł ode­rwać oczu od nie­ru­cho­me­go kształ­tu ludz­kie­go, któ­ry swym bez­wła­dem przy­po­mi­nał śmiesz­ną gał­ga­nia­ną lal­kę. Gło­wa opar­ta o biur­ko, ręce ja­kimś bez­rad­nym ru­chem zwi­sa­ły wzdłuż tu­ło­wia. Mia­ło się wra­że­nie, że są wy­pcha­ne tro­ci­na­mi. Krew pra­wie nie pły­nę­ła z za­da­nej rany. Za­le­d­wie parę kro­pel za­krze­pło na ga­bar­dy­no­wym płasz­czu rdza­wy­mi pla­ma­mi. Ostry nóż wszedł szczel­nie w cia­ło.

      A może wsa­dzić go do ja­kie­goś wor­ka, znieść na dół do sa­mo­cho­du i wy­wieźć gdzieś za mia­sto? Co za non­sens! Wte­dy już nie­odwo­łal­nie pod­pi­sał­by wy­rok na sie­bie. Mógł­by go prze­cież ktoś zo­ba­czyć. Mógł­by go za­trzy­mać pa­trol mi­li­cyj­ny. Nie, nie, to nie mia­ło żad­ne­go sen­su. Prze­cież jest nie­win­ny. Po cóż po­gar­szać jesz­cze sy­tu­ację? Na­wet gdy­by mu się uda­ło wy­wieźć nie­po­strze­że­nie tru­pa za mia­sto i zo­sta­wić gdzieś w le­sie, to prze­cież nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że znik­nię­cie tego czło­wie­ka nie mi­nie bez echa. Za­czną go szu­kać. Znaj­dą zwło­ki. Ni­g­dy nie wia­do­mo, ja­ki­mi dro­ga­mi śledz­two może do­pro­wa­dzić do jego oso­by. Wte­dy już nie by­ło­by dla nie­go żad­ne­go ra­tun­ku. Nie, nie, trze­ba na­tych­miast


Скачать книгу