Fjällbacka. Camilla Lackberg
pechowo się złożyło, ale skąd miałem wiedzieć…
– Nie masz wiedzieć, masz wykonywać swoje obowiązki! Mam nadzieję, że to się nigdy nie powtórzy. Musimy nadrobić stracone cenne godziny.
– Może mógłbym coś… – Ernst mówił uniżenie, z pokornym wyrazem twarzy. Klął w duchu, że ten pętak odzywa się do niego w ten sposób, ale widać Hedström wkradł się w łaski Mellberga i nie ma sensu jeszcze pogarszać sytuacji.
– Już dość zrobiłeś. Ja i Martin zajmiemy się śledztwem, a ty bieżącymi sprawami. Jest zgłoszenie o włamaniu do willi w Skeppstad. Rozmawiałem już z Mellbergiem, możesz sam tam jechać.
Na znak, że rozmowa skończona, Patrik odwrócił się do Ernsta plecami i zaczął energicznie stukać w klawiaturę.
Ernst wyszedł wolnym krokiem. I o co taka afera, o jeden przeoczony raport. Przy okazji musi pogadać z Mellbergiem. Jak można powierzać śledztwo tak niezrównoważonemu facetowi? Oj tak, już on mu powie.
Siedzący naprzeciw pryszczaty chłopak mógł być modelowym przykładem totalnego zobojętnienia. Jego twarz wyrażała poczucie całkowitej beznadziei, wbitej mu do głowy dawno temu. Jacob znał te objawy i traktował jak osobiste wyzwanie. Był przekonany, że potrafi nadać życiu chłopaka nowy kierunek, ale na ile mu się to uda, będzie zależało od tego, czy sam chłopak tego zechce.
Gmina wyznaniowa Jacoba znała i ceniła jego działalność na rzecz młodzieży. Iluż zagubionych młodych ludzi trafiło do jego domu, który później opuszczali jako pożyteczni członkowie społeczności. Aspekt religijny został na użytek otoczenia nieco rozmyty, żeby łatwiej było uzyskać dofinansowanie od państwa. Zawsze znajdą się bezbożnicy krzyczący o sektach, gdy zetkną się z czymś, co kłóci się z ich wyobrażeniem o religii.
Szacunek, jakim się cieszył, zawdzięczał głównie własnym zasługom, ale nie mógł zaprzeczyć, że częściowo wynikał z faktu, że był wnukiem Ephraima Hulta, Kaznodziei. Dziadek nie był wprawdzie członkiem tej samej wspólnoty religijnej, ale sława, jaką cieszył się na całym zachodnim wybrzeżu, odbijała się szerokim echem również w innych wspólnotach, niezależnych od oficjalnego Kościoła. Dla niego Kaznodzieja był pospolitym oszustem, tak samo jak dla innych duchownych wygłaszających niedzielne kazania do pustych ławek, ale tak zwane Wolne Kościoły nie przejmowały się tym.
Praca z młodzieżą nieprzystosowaną i uzależnioną wypełniała życie Jacoba od prawie dziesięciu lat, ale nie dawała już takiej satysfakcji jak na początku. Uczestniczył w tworzeniu ośrodka w Bullaren, ale praca nie wypełniała już pustki towarzyszącej całemu jego życiu. Miał w sobie jakiś defekt, a pościg za tym czymś przerażał go. Tak długo wierzył, że twardo stoi na ziemi, a teraz czuł, że ziemia ugina mu się pod stopami. Wpadał w trwogę na myśl o otwierającej się przed nim czeluści, która pochłonie go całego, duszę i ciało. Ileż to razy wymądrzał się, mówił, że wątpliwości są pierwszym narzędziem szatana. Nie mógł wówczas wiedzieć, że i jego dopadną.
Odwrócił się od chłopaka i spojrzał przez okno wychodzące na jezioro, ale widział jedynie własne odbicie w szybie. Mocny, zdrowy mężczyzna – stwierdził ironicznie. Ciemne włosy nosił krótko ostrzyżone. Marita strzygła go sama, i robiła to naprawdę dobrze. Wrażliwa twarz o delikatnie żłobionych, a przecież męskich rysach. Był przykładem człowieka średniej budowy, ani specjalnie szczupłym, ani tęgim. Ale jego największym atutem były oczy. Były intensywnie niebieskie i miały niezwykłą zdolność: spoglądały łagodnie i przenikliwie zarazem. Te oczy pomogły mu przekonać wiele osób do wkroczenia na właściwą drogę. Wiedział o tym i potrafił z tego korzystać.
Ale nie dziś. Dręczące go demony sprawiały, że z trudem koncentrował się na cudzych problemach. Lepiej mu się słuchało chłopaka, gdy nie musiał na niego patrzeć. Przestał się wpatrywać we własne odbicie w szybie, przeniósł wzrok na jezioro i ciągnący się dziesiątkami kilometrów las. Powietrze nad jeziorem drżało od gorąca. Tanio kupili to gospodarstwo, zapuszczone na skutek wieloletnich zaniedbań, i wszyscy się naharowali, żeby je doprowadzić do obecnego stanu. Nie mieli luksusów, ale było świeżo, czysto i przyjemnie. Przedstawiciel władz gminy zawsze mówił z podziwem o domu i pięknym otoczeniu, rozwodząc się nad jego korzystnym wpływem na biedną, nieprzystosowaną młodzież. Dotychczas nie było żadnych problemów z dotacjami, przez dziesięć lat działalności wszystko szło bardzo dobrze. Problem tkwił w jego umyśle, a może w duszy?
Być może stresy codziennego życia pchnęły go w złym kierunku, kiedy znalazł się na rozdrożu. Nie zawahał się przyjąć siostry pod swój dach. Któż, jeśli nie on, miałby jej pomóc złagodzić niepokój, uśmierzyć jej bunt? W tych psychologicznych zmaganiach siostra okazała się jednak silniejsza od niego, z każdym dniem coraz bardziej świadoma samej siebie. Jacob tymczasem cały czas był zirytowany, co z wolna nadwątlało jego najważniejsze zasady. Łapał się na tym, że chwilami zaciska pięści i myśli, że głupie dziewczynisko zasługuje na to, aby rodzina zwinęła swoje opiekuńcze skrzydła. Ale to by było nie po chrześcijańsku, więc poświęcał całe godziny na kontemplowanie własnej duszy i studiowanie Biblii w nadziei, że znajdzie siłę.
Nadal okazywał spokój i ufność. Wiedział, że ludzie chcą mieć w nim oparcie. Jeszcze nie był gotów zrezygnować ze swego wizerunku. Od kiedy pokonał wyniszczającą chorobę, walczył o to, by nie utracić kontroli nad własnym życiem. Ale wysiłek, jaki wkładał w zachowywanie pozorów, wyczerpał jego siły. Stał coraz bliżej przepaści. Co za ironia, że po tylu latach koło się zamknęło. Ta wiadomość sprawiła, że stało się to, co wydawało się niemożliwe. Zwątpił. Wprawdzie tylko na chwilę, ale i tak powstała rysa, maleńkie pęknięcie w mocnej tkance jego egzystencji. I to pęknięcie zaczęło się rozszerzać.
Jacob odsunął te myśli i zmusił się do skupienia na chłopaku i jego marnym życiu. Pytania zadawał automatycznie. Tak samo automatycznie prezentował pełen empatii uśmiech, trzymany w zanadrzu dla kolejnej czarnej owcy.
Jeszcze jeden dzień. Jeszcze jeden złamany człowiek do poskładania. To się nigdy nie skończy. A przecież nawet Bóg odpoczywał siódmego dnia.
Odebrawszy gości, którzy opalając się na wyspie, spiekli się na raka, Erika niecierpliwie wyczekiwała, aż Patrik wróci. Szukała też oznak, że Conny z rodziną przystępują do pakowania manatków, ale było już wpół do szóstej i nic nie wskazywało na to, żeby się zbierali do drogi. Przez chwilę zastanawiała się, jak taktownie zapytać, czy nie powinni wkrótce jechać, ale wrzaski dzieci przyprawiły ją o tak silny ból głowy, że uznała, iż nie należy tego odkładać na później. Z ulgą usłyszała kroki Patrika na schodach i poczłapała się z nim przywitać.
– Cześć, kochanie.
Musiała stanąć na palcach, by go pocałować.
– Witaj. Nie pojechali jeszcze? – zapytał cicho Patrik, zaglądając do salonu.
– Nie. I nie wygląda na to, żeby mieli taki zamiar. Co robić? – powiedziała równie cicho Erika, wywracając oczami dla podkreślenia niezadowolenia.
– Bez pytania chyba nie będą tu siedzieć kolejny dzień? A może będą? – zaniepokoił się Patrik.
Erika prychnęła.
– Gdybyś wiedział, ile razy rodzice mieli latem gości, którzy prosili o przenocowanie, a potem siedzieli tydzień, oczekując jeszcze, że będą goszczeni i obsługiwani. Ludzie mają naprawdę nie po kolei. A rodzina zawsze jest najgorsza.
Patrik przestraszył się.
– Nie mogą tu siedzieć tydzień! Trzeba coś z tym