Fjällbacka. Camilla Lackberg
było przejrzyste, świeże. Wielotygodniowy żar i kurz spłynęły z deszczem, wszystko wydawało się znacznie czystsze niż zwykle.
– Trzeba mieć nadzieję, że ten deszcz to jednorazowy wybryk natury. Inaczej nici z golfa – powiedział ponuro Gösta, sadowiąc się w samochodzie. Martin pomyślał, że tylko on jeden jest niezadowolony, że upał zrobił sobie przerwę.
– Według mnie jest bardzo przyjemnie. O mało mnie nie wykończył ten żar. Pomyśl też o dziewczynie Patrika. Tej musi być ciężko chodzić w taki upał w zaawansowanej ciąży. Ja bym nie dał rady.
Martin nawijał, nie zważając na Göstę, który zazwyczaj milczał, jeśli rozmowa nie dotyczyła golfa. Martin wiedział o golfie tylko tyle, że piłka jest okrągła i biała, a graczy można zazwyczaj poznać po kraciastych spodniach jak u klowna. Tak więc nastawił się na to, że będzie wygłaszać monolog. Dlatego w pierwszej chwili nie zarejestrował cichej uwagi Gösty:
– Nasz chłopak urodził się na początku sierpnia. Wtedy też lato było upalne.
– Ty masz syna? Nie wiedziałem.
Martin szukał w pamięci, usiłując sobie przypomnieć, co wie o rodzinie Gösty. Jego żona umarła kilka lat wcześniej, ale nigdy nie było mowy o dziecku. Ze zdziwieniem spojrzał na siedzącego obok kolegę. Wpatrywał się w swoje oparte na kolanach ręce i – zapewne nieświadomie – kręcił złotą obrączką, którą nadal nosił na palcu. Jakby nie dosłyszał pytania, mówił dalej:
– Majbritt przytyła w ciąży trzydzieści kilo. Była gruba jak beczka i nie miała siły się ruszać w ten upał. Pod koniec tylko przesiadywała w cieniu i sapała. Nosiłem jej wodę całymi dzbankami, bez przerwy chciało jej się pić. Pragnienie miała jak wielbłąd.
Zaśmiał się sam do siebie. Była w tym śmiechu czułość i Martin zdał sobie sprawę, że Gösta nie mówi do niego, lecz błądzi wśród wspomnień.
– Dzieciak urodził się zdrowiusieńki. Fajny, pulchny. Mówili, że podobny do mnie. A potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. – Gösta kręcił obrączką coraz szybciej. – Byłem u nich w szpitalu, kiedy nagle przestał oddychać. Zrobiło się straszne zamieszanie. Ze wszystkich stron nadbiegli ludzie, zabrali go. Potem zobaczyliśmy go już w trumience. Miał piękny pogrzeb. Później jakoś nie staraliśmy się już o dziecko, bo a nuż znów coś pójdzie nie tak. Tego byśmy nie znieśli. Więc uznaliśmy, że wystarczymy sobie sami.
Gösta drgnął jak obudzony z transu. Spojrzał z wyrzutem na Martina, jakby ten był winien, że się zagalopował.
– Więcej nie będziemy o tym rozmawiać, zrozumiano? I proszę nie powtarzać tego przy kawie. Od tamtej pory minęło czterdzieści lat, nikt nie musi o tym wiedzieć.
Martin kiwnął głową. Nie mógł się jednak powstrzymać i poklepał Göstę po ramieniu. Stary coś mruknął, a Martin poczuł, że połączyła ich cienka nić porozumienia, choć dotychczas się wzajemnie lekceważyli. Gösta zapewne nie był wzorem policjanta, ale nie oznaczało to, że nie miał doświadczenia, z którego Martin mógłby skorzystać.
Gdy dojechali do kempingu, obaj poczuli ulgę. Cisza, jaka zapada po bolesnych zwierzeniach, bywa trudna do udźwignięcia. Właśnie taka cisza panowała od pięciu minut.
Gösta ze smutną miną i z rękami w kieszeniach poczłapał przepytywać mieszkańców kempingu. Martin musiał pytać o drogę i w końcu stanął przed namiotem Liese, niewiele większym od chustki do nosa. Stał między dwoma dużymi namiotami, przez co wydawał się jeszcze mniejszy. Na prawo bardzo głośno bawiła się w najlepsze rodzina z dziećmi, a po lewej pod daszkiem namiotu siedział dwudziestopięcioletni mięśniak. Pił piwo. Wszyscy z zaciekawieniem przyglądali się Martinowi, gdy zbliżał się do namiotu Liese.
Zapukać nie było jak. Zawołał ją po imieniu. Usłyszał rozsuwanie zamka i w otworze pojawiła się jasna głowa.
Dwie godziny później wracali, nie dowiedziawszy się niczego nowego. Liese nie potrafiła nic dodać do tego, co powiedziała Patrikowi w komisariacie. Żaden z pozostałych gości kempingu też nie zauważył nic szczególnego, co by się wiązało z Tanją albo Liese.
Mimo to coś nie dawało Martinowi spokoju. Gorączkowo starał się sobie przypomnieć, co widział. Było tam coś, na co powinien był zwrócić uwagę. Bębnił palcami po kierownicy, zły, że pamięć go zawodzi. W końcu dał za wygraną.
Wracali w ciszy.
Patrik miał nadzieję, że na starość będzie taki jak Albert Thernblad. Nie taki samotny, rzecz jasna, ale równie elegancki. W odróżnieniu od wielu mężczyzn owdowiałych na starość Albert nie zaniedbał się. Ubrany w koszulę i kamizelkę prezentował się naprawdę szykownie, włosy i brodę miał ładnie przystrzyżone. Mimo trudności z chodzeniem poruszał się godnie, chodził z podniesioną głową. W mieszkaniu było czysto i schludnie, przynajmniej w tej niewielkiej części domu, którą Patrik widział. Zaimponował mu również tym, jak przyjął wiadomość o odnalezieniu szczątków córki. Widać było, że pogodził się z losem, i choć nie było mu łatwo, starał się żyć godnie.
Zdjęcia Mony, które mu pokazał, głęboko go poruszyły. Znów uprzytomnił sobie, że zbyt łatwo uznaje się ofiarę morderstwa za kolejną pozycję w statystyce, przykleja etykietki „strona pozywająca” i „ofiara”. Nieważne, czy ktoś padł ofiarą napadu rabunkowego, czy – jak w tym przypadku – morderstwa. Albert słusznie zrobił, pokazując mu te fotografie. Dzięki temu Patrik zobaczył Monę jako niemowlę, pulchnego malucha, uczennicę i maturzystkę, a w końcu radosną, zdrową młodą kobietę, jaką była przed zniknięciem.
Powinien dowiedzieć się czegoś więcej o jeszcze jednej dziewczynie. Znał swoje rodzinne strony, wiedział, że pogłoski rozchodzą się błyskawicznie, jakby miały skrzydła. Będzie lepiej, jeśli porozmawia z matką Siv Lantin, choć z zakładu medycyny sądowej nadal nie otrzymali potwierdzenia jej tożsamości. Przed opuszczeniem komisariatu na wszelki wypadek sprawdził adres. Tym razem ustalić go było trudniej, ponieważ Gun nie nosiła już nazwiska Lantin. Widocznie ponownie wyszła za mąż, a może było to jej pierwsze małżeństwo. Jakkolwiek było, Patrik ustalił, że obecnie nazywa się Struwer, a przy Norra Hamngatan we Fjällbace stoi letni dom zapisany na Gun i Larsa Struwerów. Nazwisko brzmiało znajomo, ale nie mógł sobie przypomnieć, skąd je zna.
Zaparkował na Planarnej, poniżej restauracji, a ostatni stumetrowy odcinek przeszedł piechotą. Latem Norra Hamngatan była jednokierunkowa, ale i tak minęło go trzech idiotów najwyraźniej nieumiejących czytać znaków drogowych. Przeciskali się dżipem obok samochodów jadących w przeciwnym kierunku i Patrik musiał się przykleić do ściany budynku. Zapewne mieszkali na jakichś bezdrożach, skoro jeździli takim samochodem. Tym modelem letnicy podróżowali aż nadto często. Patrik stwierdził, że w tym przypadku bezdroża znajdują się w okolicy Sztokholmu.
Najchętniej wyciągnąłby odznakę policyjną i upomniał za łamanie przepisów, ale dał spokój. Gdyby mieli uczyć letników zasad ruchu drogowego, nie starczyłoby im czasu na nic innego.
Dom, którego szukał, stał po lewej stronie, naprzeciw charakterystycznego dla Fjällbacki ciągu czerwonych budek na łodzie. Był pomalowany na biało, z niebieskimi narożnikami. Właściciel stał przed domem i ze złotego volva V70 wyładowywał kilka solidnych walizek. A dokładniej: starszy pan w dwurzędowej marynarce, postękując, wyjmował walizki z samochodu, a obok stała niewysoka, mocno umalowana kobieta. Gestykulowała z ożywieniem. Oboje byli bardzo opaleni, a raczej spaleni słońcem, i gdyby nie wyjątkowo słoneczne lato, Patrik uznałby, że właśnie wrócili z urlopu za granicą. W tym roku mogli złapać opaleniznę na skałkach Fjällbacki.
Podszedł,