Niemcy. Piotr Zychowicz
się wydarzyć.
Prof. ROLF-DIETER MÜLLER jest znanym niemieckim historykiem, dyrektorem Wojskowego Biura Badań Historycznych Bundeswehry. W 2013 roku w Polsce ukazała się jego książka Wspólny wróg. Hitlerowskie Niemcy i Polska przeciw Związkowi Sowieckiemu (Prószyński i S-ka).
Źródło: „Historia Do Rzeczy”, maj 2013
5
Zbrodnie Wehrmachtu w Polsce
Rozmowa z niemieckim historykiem doktorem JOCHENEM BÖHLEREM
Czy Wehrmacht prowadził kampanię 1939 roku w rękawiczkach?
To mit. W Niemczech przez wiele lat uważano, że o ile podczas wojny ze Związkiem Sowieckim Wehrmacht rzeczywiście miał swój udział w zbrodniach, o tyle kampanię w Polsce prowadził po rycersku. Tymczasem we wrześniu 1939 roku niemieccy żołnierze – nie tylko esesmani, jak twierdzono – dopuszczali się gwałtów, grabieży, a nawet morderstw. W sumie obie te formacje zamordowały wówczas około 16 tysięcy polskich obywateli.
Kim oni byli?
Około 3 tysięcy jeńców i 13 tysięcy cywili. Wśród tych ostatnich większość to ofiary przypadkowych masakr, czyli Bogu ducha winni ludzie, którzy znaleźli się o złej porze w złym miejscu.
Dlaczego Niemcy tak postępowali?
Jednostkom SS i policji – Einsatzgruppen – Heinrich Himmler i Reinhard Heydrich wydali wyraźne rozkazy: likwidować polskie elity i elementy antyniemieckie. A więc księży, inteligencję czy powstańców śląskich. Chodziło o sparaliżowanie polskiego narodu poprzez pozbawienie go głowy. Zabicie ludzi, którzy mogliby zorganizować opór wobec okupantów.
A jak było z Wehrmachtem?
Tutaj zbrodnie wojenne były na ogół wynikiem małego doświadczenia bojowego żołnierzy i napadów paniki. Niemcy, którzy wkroczyli do Polski, mieli obsesję na punkcie „polskich partyzantów”, których widzieli za każdym drzewem i krzakiem. Było to spowodowane pamięcią o powstaniach śląskich, ale również historią wielkich polskich powstań narodowych z XIX wieku. W efekcie, wkraczając do Polski, niemieccy żołnierze byli przekonani, że każdy Polak jest dla nich potencjalnym zagrożeniem. Że będą musieli walczyć nie tylko z regularną armią, ale i ze strzelającymi do nich zza węgła partyzantami. Ta psychoza doprowadziła do wielu zbrodni na cywilach.
Jak to wyglądało w praktyce?
Jest noc. Niemiecki oddział wchodzi do polskiego miasteczka. Młodzi, nieostrzelani żołnierze – proszę pamiętać, że była to pierwsza kampania Wehrmachtu – są straszliwie zdenerwowani. Panicznie boją się owych mitycznych „partyzantów”. Napięcie sięga zenitu. I nagle rzeczywiście w ciemnościach pada strzał. Któryś z nich spanikował albo jakiś wartownik strzelił w powietrze. Natychmiast wybucha panika, żołnierze strzelają na wszystkie strony. Pada jeden, dwóch zabitych. Klasyczny przykład tego, co dziś nazywa się friendly fire. Niemcy są jednak przekonani, że zostali ostrzelani przez podstępnych polskich partyzantów…
…i mszczą się na mieszkańcach miasteczka.
Właśnie. Uważają, że Polacy złamali prawa wojenne i należy ich ukarać. Wyciągają z domów Bogu ducha winnych ludzi i rozstrzeliwują ich. Raporty, które zachowały się w aktach Wehrmachtu, mówią o tym wprost: „Doszło do wielu pomyłek, myśleliśmy, że atakują nas partyzanci”. Działo się to jednak tylko w pierwszych dniach kampanii. Gdy żołnierze zorientowali się, że w Polsce nie ma żadnych partyzantów, takie zbrodnie niemal całkowicie ustały. Odwrotnie było z jednostkami SS. Im głębiej wchodziły w polskie terytorium, tym więcej mordowały.
Czy brutalność niemieckich żołnierzy nie wynikała jednak także z ich pogardy dla ludzi Wschodu?
Polska rzeczywiście była dla nich „dzikim Wschodem”, toteż uważali, że mogą tam sobie pozwolić na więcej niż na cywilizowanym Zachodzie, na przykład we Francji. Narodowosocjalistyczna propaganda przedstawiała Polaków jako ludzi gorszego typu, godnych pogardy.
Chwileczkę. Przecież Polska nigdy wcześniej nie miała w Niemczech tak dobrej prasy jak w III Rzeszy. Od paktu 1934 roku aż do przyjęcia przez Polskę brytyjskich gwarancji wiosną roku 1939 między obydwoma państwami panowała przyjaźń.
Obawiam się, że ta przyjaźń ograniczała się tylko do relacji między rządami, ale nie dotyczyła społeczeństw. Niemcy pozostali niezwykle niechętni wobec Polaków. Nie mogli im zapomnieć powstań śląskich, nie mogli się pogodzić, że po I wojnie światowej Polacy odebrali im część terytoriów. Do tego dochodziły stare antypolskie stereotypy. W ciągu tych kilku lat polsko-niemieckiego odprężenia nie udało się ich wyplenić. Gdy więc wiosną 1939 roku – gdy Polacy odmówili Hitlerowi wspólnej wyprawy na Związek Sowiecki – znów przestawił on propagandę na tory antypolskie, Niemcy uznali to za powrót do normalności.
Polacy, którzy pamiętali łagodną niemiecką okupację 1915–1918, mówili, że w 1939 roku przyszli do nas „inni Niemcy”.
Bez wątpienia brutalizacja życia, która narastała w samej Rzeszy, nie mogła nie mieć wpływu na stan umysłu i kondycję moralną niemieckich żołnierzy i policjantów. „Noc kryształowa”, „noc długich noży”, obozy koncentracyjne – ci ludzie na co dzień obcowali z przemocą. Jeżeli dodać do tego nacjonalistyczną propagandę, otrzymujemy mieszankę wybuchową, która eksplodowała w 1939 roku, gdy Niemcy przekroczyli granice Polski.
W jakiej mierze jest za to odpowiedzialny sam Hitler? 22 sierpnia na odprawie dla generałów zapowiedział ponoć, że w Polsce będą bezlitośnie mordowani „mężczyźni, kobiety i dzieci polskiego pochodzenia i polskiej mowy”.
Nie wiadomo, czy on rzeczywiście to powiedział. Wydaje się to mało prawdopodobne. Na odprawie tej nie wolno było robić notatek, ale pięciu oficerów złamało ten zakaz. Wzmianka o tych słowach pojawia się tylko w jednej relacji. Pewne jest natomiast to, że Hitler mówił, żeby się z Polską policzyć jak najszybciej. Zdecydowanie i surowo zdusić wszelki opór. Chodziło o to, aby polska armia skapitulowała, nim działania wojenne podejmą zachodni alianci. Trzeba było się spieszyć.
Jak wytłumaczyć mordy dokonywane przez Luftwaffe? O panice, gdy się ma niemal pełne panowanie w powietrzu, chyba nie może być mowy.
Przyznam, że zachowanie niemieckich lotników w 1939 roku jest dla mnie zagadką. Ostatnio na jaw wyszły stenogramy podsłuchów z amerykańskich i brytyjskich obozów jenieckich. Siedział tam między innymi jeden pilot, który mówił, że na początku miał pewne opory przed bombardowaniem cywilów. Ale po drugim czy trzecim razie zaczął czerpać z tego „sportową przyjemność”. Ten sam syndrom „polowania” czy też „strzelania do celu” mógł grać rolę przy ostrzeliwaniu z karabinów maszynowych kolumn polskich uchodźców.
Być może Luftwaffe Hermanna Göringa była bardziej nasycona „duchem narodowosocjalistycznym” niż dowodzona przez oficerów starej daty armia lądowa?
Zapewne tak. Lotnictwo było najmłodszą z niemieckich broni. Szli tam młodzi ludzie, zwolennicy reżimu, często wręcz fanatycy. To była bez wątpienia najbardziej upolityczniona część wojska. Zresztą wiadomo, że lotnicy czasami mordowali z własnej inicjatywy, ale dostawali też rozkazy od swoich dowódców. Na przykład atak na Wieluń w pierwszym dniu wojny. To był nalot terrorystyczny. Dla szefostwa Luftwaffe nie miało znaczenia, czy jej samoloty niszczą twierdzę czy cel cywilny.
A Warszawa?
Tu sprawa była nieco bardziej skomplikowana. Na początku wahano się, czy ją bombardować. Zrzucano nawet ulotki wzywające do poddania miasta. Niemcy wiedzieli, że na stolicę Polski patrzy cały świat. Ostatecznie uznano