Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу
plo­tę, żeby cie­bie wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi.

      – Cza­sa­mi jest to de­ner­wu­ją­ce – mruk­ną­łem.

      – No już nie będę. Nie bądź zły. Prze­pra­szam. – Po­ca­ło­wa­ła mnie w po­li­czek. – Strasz­nie nie lu­bię, jak je­steś taki na­dą­sa­ny.

      – A ro­bisz wszyst­ko, żeby mi po­psuć hu­mor.

      – Obie­cu­ję po­pra­wę.

      – No i jak tam ten twój Edzio? – spy­ta­łem.

      – A nic. Zjeż­dża ze mną z Ka­spro­we­go. Bar­dzo miły.

      – Czy aby nie za bar­dzo miły?

      – Je­steś za­zdro­sny?

      Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi.

      – Skąd­że. Tak py­tam. Na wszel­ki wy­pa­dek. Nie lu­bię kom­pli­ka­cji.

      – Uwa­żaj, że­byś ty so­bie nie na­ro­bił kom­pli­ka­cji z tą pa­nią z nogą w gip­sie.

      – Bądź spo­koj­na. Przy­je­chał jej mąż.

      Po dwóch dniach in­ży­nier Na­rbert wró­cił do War­sza­wy. Ode­tchną­łem swo­bod­niej. Nie wiem dla­cze­go, ale jego obec­ność stwa­rza­ła ja­kąś cięż­ką at­mos­fe­rę.

      Zno­wu le­ża­ko­wa­łem jak daw­niej, u boku pa­ni Elż­bie­ty i zno­wu pro­wa­dzi­li­śmy nie­koń­czą­ce się roz­mo­wy na te­ma­ty świa­to­po­glą­do­we, ar­ty­stycz­ne, fi­lo­zo­ficz­ne.

      Pew­ne­go dnia po­wie­dzia­ła:

      – A wie pan, że mój mąż urzą­dził mi sce­nę za­zdro­ści.

      – Sce­nę za­zdro­ści? – zdzi­wi­łem się.

      – Tak.

      – Ależ o ko­góż może być za­zdro­sny?

      – O pana.

      Mu­sia­łem mieć bar­dzo głu­pią minę, bo wy­buch­nę­ła śmie­chem.

      IV

      Lu­bię śnieg. Ta bia­ła za­sło­na utka­na z wi­ru­ją­cych płat­ków ma dla mnie coś urze­ka­ją­cego. Wy­da­je mi się, że za nią kry­je się ja­kiś wspa­nia­ły świat z baj­ki i że wy­star­czy wy­cią­gnąć rękę... To taki spe­cjal­ny, zi­mo­wy na­strój, któ­ry po­zo­stał mi jesz­cze z dzie­cin­nych lat. Coś ta­jem­ni­cze­go, wspa­nia­łe­go, ja­kaś za­cza­ro­wa­na kra­ina. Kra­sno­lud­ki, cho­in­ka, Boże Na­ro­dze­nie...

      Tego dnia nie zsze­dłem na dół. Nie chcia­ło mi się wy­si­lać na in­te­li­gent­ne roz­mo­wy z pa­nią Elż­bie­tą. Sie­dzia­łem w swo­im po­ko­iku i pa­trzy­łem na gę­sto pa­da­ją­cy śnieg. „Będą do­bre wa­run­ki nar­ciar­skie” po­my­śla­łem i, o dzi­wo zro­bi­ło mi się żal, że nie mogę ju­tro po­zjeż­dżać so­bie spod re­gli. Noga na­praw­dę mnie bo­la­ła. Tak się za­my­śli­łem, że spóź­ni­łem się tro­chę na obiad. Po­spiesz­nie zja­dłem cy­try­no­wą zupę z ry­żem i za­bie­ra­łem się do pie­cze­ni wo­ło­wej, kie­dy na salę ja­dal­ną wszedł por­tier. Po­chy­lił się nade mną:

      – Ktoś do pana – po­wie­dział ta­jem­ni­czo.

      Ja­kież było moje zdzi­wie­nie, gdy w hal­lu zo­ba­czy­łem oka­za­łą po­stać He­nia Na­rzyc­kie­go.

      – Jak się masz. Co za miła nie­spo­dzian­ka! – wy­krzyk­ną­łem ra­do­śnie.

      – Po­je­dziesz z nami? – spy­tał.

      – Do­kąd? Co się sta­ło?

      – Po dro­dze ci wszyst­ko wy­ja­śnię. Je­że­li chcesz mieć te­mat do po­wie­ści, to kończ szyb­ko obiad i wsia­daj do wozu.

      Po­spiesz­nie prze­łkną­łem wo­ło­wi­nę i, nie cze­ka­jąc na her­ba­tę, wy­bie­głem, na­rzu­ca­jąc ko­żuch.

      – Włóż ja­kieś lep­sze buty – do­ra­dził Na­rzyc­ki. – Bę­dzie trze­ba ka­wa­łek po­dejść po śnie­gu.

      Po­gna­łem co sił do domu, za­po­mi­na­jąc o cho­rej no­dze.

      Przed „Ha­la­mą” sta­ły dwa wozy mi­li­cyj­ne. Kie­dy wresz­cie usa­do­wi­łem się koło Hen­ry­ka, otar­łem spo­co­ne czo­ło i spy­ta­łem:

      – Co się sta­ło? Mor­der­stwo?

      Ski­nął gło­wą.

      – Coś w tym ro­dza­ju. Zna­le­zio­no tru­pa ja­kie­goś mło­de­go fa­ce­ta w sza­ła­sie na Hali Ol­czy­skiej.

      – Może atak ser­ca?

      – Chy­ba nie. Tak się zło­ży­ło, że zna­lazł go le­karz. Po­dej­rze­wa otru­cie.

      – A może sa­mo­bój­stwo?

      – Z tego co mi zre­fe­ro­wa­no, nie wy­glą­da na to. Zo­ba­czy­my.

      Do­je­cha­li­śmy do Jasz­czu­rów­ki.

      – Wy­sia­da­my – po­wie­dział Na­rzyc­ki.

      Za­czę­li­śmy się wspi­nać pod górę, brnąc w głę­bo­kim śnie­gu. Nie była to naj­lep­sza ku­ra­cja na moją nogę, ale cze­góż się nie robi dla zdo­by­cia no­we­go te­ma­tu. He­nio sa­pał i klął pod no­sem:

      – Cho­ler­na służ­ba. Czło­wiek nie jest pe­wien dnia ani go­dzi­ny. To­bie to do­brze, psia­krew. Sie­dzisz so­bie w cie­płym po­ko­ju i stu­kasz na ma­szy­nie, a my...

      – Prze­cież ja tak­że win­du­ję się z wami pod tę górę – za­uwa­ży­łem.

      – Ale nie mu­sisz. A my mu­si­my. To wiel­ka róż­ni­ca.

      Śnieg mo­kry­mi pla­ma­mi osia­dał nam na twa­rzach, za­kle­jał oczy. Wy­ciecz­ka nie nale­żała do naj­mil­szych.

      Szli­śmy pra­wie go­dzi­nę. Wresz­cie za­ma­ja­czy­ły przed nami sza­re kształ­ty pa­ster­skich sza­ła­sów.

      Po­rucz­nik z za­ko­piań­skiej ko­men­dy wska­zy­wał nam dro­gę.

      – Tędy, to­wa­rzy­szu ma­jo­rze, tędy. O, to tam­ten sza­łas, tam wy­żej. Nasi lu­dzie już cze­ka­ją.

      – Miej­sce do po­peł­nie­nia zbrod­ni zu­peł­nie nie­złe – za­uwa­żył Hen­ryk. – W zi­mie nikt tu nie za­glą­da. Chy­ba przy­pad­kiem.

      – Ten le­karz ze­znał, że zjeż­dżał na nar­tach – po­wie­dział po­rucz­nik. – Chciał tro­chę od­po­cząć i zaj­rzał do sza­ła­su.

      – Mam na­dzie­ję, że nie za­tarł wszyst­kich śla­dów.

      – Mówi, że ni­cze­go nie ru­szał. Obej­rzał tyl­ko nie­bosz­czy­ka i za­raz dał nam znać.

      Za­trzy­ma­li­śmy się. Hen­ryk wy­cią­gnął z kie­sze­ni chust­kę i wy­tarł mo­kre od potu czo­ło. – Uf, zma­cha­łem się – mruk­nął.

      Na


Скачать книгу