Szantaż. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Szantaż - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу
po­wie­dzia­ła, że cho­ra przez cały czas czu­ła się zu­peł­nie do­brze, bóle ustą­pi­ły i na­wet na­bra­ła ape­ty­tu.

      – Kto z pa­nią ma dzi­siaj dy­żur?

      – Ma­ry­sia. Czy panu dok­to­ro­wi przy­nieść her­ba­ty?

      – Pro­szę, ale może tro­chę póź­niej. Jak się czu­je ten sta­ru­szek na du­żej sali?

      – Sła­bo. Pro­sił o księ­dza.

      – Po­sła­ły­ście ko­goś?

      – Po­szedł Mi­chał.

      Pa­weł zaj­rzał do cho­rych. Naj­dłu­żej za­trzy­mał się przy łóż­ku sta­re­go ze­gar­mi­strza, któ­ry wła­ści­wie już od paru dni do­go­ry­wał. Zmie­rzył puls cho­re­go i do wy­schnię­tej pier­si przy­ło­żył ste­to­skop. Przez chwi­lę wsłu­chi­wał się w sła­be, aryt­micz­ne ude­rze­nia za­mie­ra­ją­ce­go ser­ca. Na po­żół­kłej twa­rzy star­ca po­ja­wi­ło się coś w ro­dza­ju uśmie­chu.

      – Niech pan da spo­kój, pa­nie dok­to­rze. Niech pan nie mę­czy mnie i sie­bie. Nie war­to. Pro­si­łem, żeby przy­szedł do mnie ksiądz. Dok­to­rzy już mi nic nie po­mo­gą.

      – Po­sła­no po księ­dza.

      Pa­weł po­roz­ma­wiał jesz­cze chwi­lę z sio­strą i po­szedł do po­ko­ju le­kar­skie­go. Stra­cił hu­mor. Tyle lat był prze­cież le­ka­rzem, a jed­nak śmierć ro­bi­ła na nim za­wsze duże wra­że­nie. Nie przy­zna­wał się do tego przed ni­kim, na­wet przed sa­mym sobą.

      Zdjął ma­ry­nar­kę, wy­cią­gnął się na tap­cza­nie i za­pa­liw­szy pa­pie­ro­sa, za­czął czy­tać ja­kąś po­wieść kry­mi­nal­ną. Pod­czas noc­nych dy­żu­rów uzna­wał tyl­ko tego ro­dza­ju lek­tu­rę.

      Za­dzwo­nił te­le­fon. Ja­kiś mę­ski głos spy­tał:

      – Czy mogę mó­wić z sio­strą Ma­rią?

      Pa­weł wy­szedł na ko­ry­tarz i za­wo­łał:

      – Sio­stra Ma­ria do te­le­fo­nu.

      W tej chwi­li spo­strzegł, że z Te­re­są roz­ma­wia ja­kiś star­szy bar­czy­sty męż­czy­zna w bia­łym far­tu­chu.

      – Kto to jest? – spy­tał.

      – A, to nowy fel­czer z uro­lo­gii – uśmiech­nę­ła się Mary­sia. – Za­ko­chał się w na­szej Te­re­sce. Sta­ry wa­riat. Mógł­by być jej oj­cem.

      Roz­mo­wa te­le­fo­nicz­na trwa­ła krót­ko. Ma­ry­sia po­wie­dzia­ła: – Dzię­ku­ję – i wy­szła, nu­cąc ci­cho ja­kąś pio­sen­kę. Pa­weł wró­cił do swe­go kry­mi­na­łu. W mo­men­cie peł­nym na­pię­cia roz­le­gło się stu­ka­nie do drzwi.

      – Pro­szę – mruk­nął Pa­weł, nie od­ry­wa­jąc oczu od książ­ki.

      We­szła sio­stra Te­re­sa. Nio­sła na tacy ter­mos z go­rą­cą her­ba­tą, szklan­kę i cu­kier­ni­cę.

      – Jest her­ba­ta dla pana dok­to­ra.

      – Dzię­ku­ję – po­wie­dział nie pa­trząc na nią i da­lej czy­tał. Po dłuż­szej chwi­li do­szło do jego świa­do­mo­ści, że ktoś jest w po­ko­ju. Pod­niósł gło­wę i zo­ba­czył, że Te­re­sa stoi opar­ta o drzwi. Oczy dziew­czy­ny błysz­cza­ły nie­na­tu­ral­nym, go­rącz­ko­wym bla­skiem.

      – Czy ma pani do mnie ja­kiś in­te­res? – spy­tał zdzi­wio­ny.

      – Tak.

      Po­wie­dzia­ne to było ta­kim to­nem, że za­nie­po­ko­ił się.

      – O cóż to cho­dzi? – spy­tał.

      – Mu­szę z pa­nem po­mó­wić.

      – Pro­szę, niech pani mówi.

      – Pan prze­cież wie, że ja pana ko­cham. Ja bez pana żyć nie mogę.

      – Bar­dzo pro­szę, niech pani nie wra­ca do tych głupstw – po­wie­dział ener­gicz­nie.

      Po­de­szła bli­żej, opar­ła ręce o biur­ko i zbli­ży­ła ku nie­mu roz­pa­lo­ną twarz.

      – To nie są głup­stwa. Ja pana na­praw­dę ko­cham. Pró­bo­wa­łam to w so­bie zwal­czyć, ale nie mogę. Bła­gam pana, niech mnie pan nie od­trą­ca. Ja osza­le­ję, ja zro­bię coś strasz­ne­go.

      Wstał.

      – Pan­no Te­re­so, ja mam już tego do­syć. Bar­dzo pro­szę, żeby pani prze­sta­ła hi­ste­ry­zo­wać.

      – Nie po­do­bam się panu – po­wie­dzia­ła ze łza­mi w oczach. – Nie je­stem prze­cież taka brzyd­ka.

      – Nie, nie jest pani brzyd­ka.

      – Więc dla­cze­go, dla­cze­go pan od­trą­ca moją mi­łość?

      Nie­cier­pli­wie wzru­szył ra­mio­na­mi.

      – Niech­że pani do spo­kój. Je­stem żo­na­ty, ko­cham żonę i nie mam ocho­ty na żad­ne ro­man­se.

      Spoj­rza­ła na nie­go bła­gal­nie.

      – Ja prze­cież wca­le nie żą­dam, żeby pan dla mnie roz­cho­dził się z żoną. Chcę być pań­ską ko­chan­ką, chcę mieć z pa­nem dziec­ko.

      Pa­weł spoj­rzał na nią osłu­pia­ły.

      – Co pani wy­ga­du­je?

      – Tak. Chcę mieć z pa­nem dziec­ko, bo pan jest wspa­nia­łym czło­wie­kiem, naj­wspa­nial­szym ja­kie­go w ży­ciu spo­tka­łam.

      Przy­gryzł war­gi. Bał się, że lada chwi­la, wy­buch­nie śmie­chem.

      – Wie pani co? Coś pani do­ra­dzę. Niech pani pój­dzie do neu­ro­lo­ga i niech pani jak naj­prę­dzej znaj­dzie so­bie męża.

      Wy­pro­sto­wa­ła się. W oczach jej bły­snął gniew.

      – Po­ża­łu­je pan tego – syk­nę­ła przez za­ci­śnię­te zęby. Wy­szła za­my­ka­jąc ener­gicz­nie drzwi za sobą.

      – Idiot­ka – mruk­nął i wró­cił na tap­czan. Się­gnął po kry­mi­nał, ale zdo­łał prze­czy­tać za­le­d­wie kil­ka stron, gdy wbie­gła bez pu­ka­nia sio­stra Ma­ria.

      – Pa­nie dok­to­rze, pręd­ko. Zda­je się, że ten sta­ru­szek umie­ra.

      Ze­rwał się.

      – Już idę. Niech pani przy­szy­ku­je ad­re­na­li­nę.

      Sta­ry ze­gar­mistrz le­żał na wznak z gło­wą od­rzu­co­ną do tyłu. Oczy miał na wpół przy­mknię­te. Na­cią­gnię­ta na ko­ściach po­licz­ko­wych po­żół­kła skó­ra wy­da­wa­ła się jesz­cze bar­dziej prze­zro­czy­sta. Otwar­te usta z tru­dem chwy­ta­ły po­wie­trze.

      Pa­weł wie­dział, że to już ko­niec, ale ka­zał zro­bić za­strzyk z ad­re­na­li­ny i z kam­fo­ry. Obo­wią­zek le­kar­ski nie po­zwa­la spo­koj­nie umrzeć czło­wie­ko­wi. Do koń­ca za wszel­ką cenę


Скачать книгу