Szantaż. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Szantaż - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу
się. Lu­bił we­so­łych pa­cjen­tów.

      – Za­raz speł­ni­my pań­skie ma­rze­nia. Czy po­je­dzie pan na wóz­ku, czy przej­dzie się pan spa­cer­kiem?

      – Oczy­wi­ście, że spa­cer­kiem. Pan wie, że nie prze­pa­dam za szpi­tal­ną mo­to­ry­za­cją.

      – Do­brze. Za chwi­lę przyj­dzie po pana sio­stra.

      Kie­dy Pa­weł mył ręce na sali ope­ra­cyj­nej, zno­wu usły­szał głos Anny: „Pro­szę cię, bar­dzo cię pro­szę, zrób to dla mnie”.

      Sio­stra Ma­ria spy­ta­ła:

      – Czy pan się dzi­siaj źle czu­je, pa­nie dok­to­rze?

      – Ja? Nie. Dla­cze­go?

      – Bar­dzo mi­zer­nie pan wy­glą­da.

      – Nic mi nie jest. Czu­ję się zna­ko­mi­cie – od­burk­nął pra­wie nie­grzecz­nie. – Czy wszyst­ko go­to­we do nar­ko­zy?

      – Tak.

      Wa­rzyc­ki le­żał na sto­le ope­ra­cyj­nym po­god­ny, uśmiech­nię­ty, pe­łen uf­no­ści. Nie bał się. Cze­góż miał się bać? Prze­cież wszy­scy mu mó­wi­li, że to tyl­ko za­bieg, że za dwa ty­go­dnie bę­dzie już mógł pójść do re­dak­cji.

      – Pa­nie dok­to­rze…

      – Słu­cham?

      – Niech mi pan nie robi du­że­go cię­cia. To nie­twa­rzo­wo wy­glą­da.

      – Po­sta­ram się.

      Pa­weł pa­trzył na błysz­czą­ce na­rzę­dzia. „Dla­cze­góż miał­bym go nie ope­ro­wać?” – po­my­ślał. Jak­by z od­da­li po­sły­szał schryp­nię­ty głos Ko­wa­li­ka, któ­ry asy­sto­wał mu przy ope­ra­cji:

      – Za­czy­na­my, pa­nie dok­to­rze?

      – Za­czy­na­my.

      Kie­dy po­chy­lił się nad nie­ru­cho­mym cia­łem i kie­dy po­czuł w pal­cach twar­dy kształt lan­ce­tu, od­zy­skał spo­kój. W tej chwi­li był już tyl­ko ma­szy­ną do ope­ro­wa­nia lu­dzi. Ru­chy miał pew­ne, zde­cy­do­wa­ne, pre­cy­zyj­ne.

      – Pięk­ne cię­cie – mruk­nął z uzna­niem Ko­wa­lik.

      Ope­ra­cja trwa­ła za­le­d­wie kil­ka mi­nut. Żad­nych kom­pli­ka­cji. Pa­cjen­ta prze­wie­zio­no na łóż­ko. Pa­weł mył rę­ce. „Pro­szę cię, bar­dzo cię pro­szę, zrób to dla mnie” – zno­wu za­dźwię­cza­ły mu w uszach bła­gal­ne sło­wa Anny. Uśmiech­nął się. Bied­na mała. Jego wczo­raj­sze opo­wia­da­nie wy­war­ło na niej przy­gnę­bia­ją­ce wra­że­nie. Dla­cze­go wła­śnie tak się wczo­raj roz­kle­ił? Co mu się sta­ło? Przy­po­mnia­ła mu się tam­ta ope­ra­cja i te oczy, te peł­ne uf­no­ści, bła­ga­ją­ce oczy. Wa­rzyc­ki pa­trzył dzi­siaj na nie­go z tą samą uf­no­ścią. No tak, ale Wa­rzyc­ki to mło­dy zdro­wy chłop, a tam­ten… Tam­te­mu nikt już nie mógł po­móc.

      W ko­ry­ta­rzu za­cze­pił go pro­fe­sor Su­chań­ski.

      – Dzień do­bry, dok­to­rze. Ope­ro­wał pan już tego dzien­ni­ka­rza?

      – Tak. Wła­śnie skoń­czy­łem.

      – Jak po­szło?

      – Wszyst­ko w po­rząd­ku!

      Su­chań­ski po­pra­wił so­bie oku­la­ry na no­sie.

      – Od rana mia­łem parę te­le­fo­nów w spra­wie tego pa­cjen­ta. To ja­kiś bar­dzo usto­sun­ko­wa­ny je­go­mość. Jak to on się na­zy­wa?

      – Wa­rzyc­ki, Fi­lip Wa­rzyc­ki.

      – A tak, tak, wła­śnie. Mam wra­że­nie, że już sły­sza­łem gdzieś to na­zwi­sko.

      – Bar­dzo moż­li­we. To zna­ny dzien­ni­karz. Mógł pan pro­fe­sor spo­tkać się z jego na­zwi­skiem w ra­diu, w te­le­wi­zji czy w ja­kimś cza­so­pi­śmie.

      – To bar­dzo praw­do­po­dob­ne. Czy nie ze­chciał­by pan te­raz zajść na chwi­lę do mego ga­bi­ne­tu, pa­nie dok­to­rze?

      – Pro­szę bar­dzo.

      We­szli do nie­wiel­kie­go po­ko­ju, w któ­rym sta­ło biur­ko, oszklo­na sza­fa, ce­ra­to­wa ka­nap­ka i wie­szak. Pro­fe­sor wska­zał krze­sło.

      – Pro­szę, niech pan sia­da, pa­nie ko­le­go. Wi­dzi pan, mam do pana taką spra­wę. Otóż otrzy­ma­łem pi­smo z mi­ni­ster­stwa, aby wy­ty­po­wać ko­goś na zjazd chi­rur­gów w Wa­szyng­to­nie. Cho­dzi oczy­wi­ście o wy­bit­nych spe­cja­lis­tów. Po­nie­waż uwa­żam pana za wy­bit­nie zdol­ne­go chi­rur­ga, prze­to mam za­miar pana wy­ty­po­wać na ten zjazd. Co pan na to?

      – Ależ, pa­nie pro­fe­so­rze – po­wie­dział z oży­wie­niem Pa­weł – je­stem panu nie­sły­cha­nie zo­bo­wią­za­ny. Taki wy­jazd to dla mnie wiel­ka rzecz, je­stem prze­ko­na­ny, że da mi bar­dzo dużo.

      Su­chań­ski uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem. Lu­bił w sto­sun­ku do swych młod­szych ko­le­gów od­gry­wać rolę pro­tek­to­ra i do­bro­czyń­cy. Po­pra­wił się w fo­te­lu i wy­cią­gnął pa­pie­ro­śni­cę.

      – Za­słu­żył pan so­bie cał­ko­wi­cie na to wy­róż­nie­nie – po­wie­dział, czę­stu­jąc Paw­ła pa­pie­ro­sa­mi. – Wie pan prze­cież dos­ko­na­le, że ja żad­nych tam ta­kich ku­mo­ter­skich pro­tek­cy­jek nie uzna­ję. U mnie gra­ją rolę fak­tycz­ne wa­lo­ry czło­wie­ka. Rad je­stem, że w ten spo­sób mogę panu do­po­móc w jego tak pięk­nie za­po­wia­da­ją­cej się ka­rie­rze. Trze­ba bę­dzie za­raz za­jąć się za­ła­twia­niem for­mal­no­ści pasz­por­to­wych, bo to za­wsze musi tro­chę po­trwać. Musi się pan zo­rien­to­wać w tych pa­pier­ko­wych kom­bi­na­cjach. Bo je­śli cho­dzi o mnie…

      Roz­le­gło się stu­ka­nie. W drzwiach uka­za­ła się sio­stra Zo­fia.

      – Te­le­fon do pana pro­fe­so­ra w po­ko­ju le­ka­rzy.

      Su­chań­ski żwa­wo po­de­rwał się ze swe­go miej­sca.

      – Na ra­zie to chy­ba by­ło­by wszyst­ko – po­wie­dział, ści­ska­jąc dłoń Paw­ła. Ży­czę po­wo­dze­nia. – Wy­biegł lek­kim, po­su­wi­stym kro­kiem. Jak na sie­dem­dzie­się­cio­let­nie­go męż­czy­znę po­ru­szał się bar­dzo zwin­nie i sprę­ży­ście.

      Pa­weł wró­cił do swo­ich za­jęć. Od­wie­dził pa­cjen­tów, zro­bił kil­ka opa­trun­ków, wy­dał sio­strom dys­po­zy­cje i parę ra­zy zaj­rzał do Wa­rzyc­kie­go, któ­ry już obu­dził się z nar­ko­zy.

      – Wszyst­ko w po­rząd­ku, sio­stro?

      – W zu­peł­nym po­rząd­ku, pa­nie dok­to­rze.

      – Pro­szo­no mnie, aby któ­raś z sióstr mia­ła dzi­siaj w no­cy dy­żur przy tym cho­rym. Pry­wat­nie oczy­wi­ście. Może sio­stra


Скачать книгу