Szantaż. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Szantaż - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу
przy­le­ga­ją­ce do gło­wy upię­te były z ty­łu w twar­dy moc­no zwią­za­ny kok. Mó­wi­ła ni­skim, melo­dyj­nym gło­sem, któ­ry za­dźwię­czał może tro­chę zbyt tea­tral­nie w le­kar­skim po­ko­ju. Oświad­czy­ła, że jest ku­zyn­ką Wa­rzyc­kie­go i że przy­szła do­wie­dzieć się o jego zdro­wie.

      – Przed chwi­lą była tu u mnie pani Wa­rzyc­ka – po­wie­dział nie­co znie­cier­pli­wio­ny Pa­weł. – Za­pew­ni­łem ją, że wszyst­ko jest w jak naj­lep­szym po­rząd­ku i że nie ma naj­mniej­sze­go po­wo­du do ja­kich­kol­wiek obaw.

      – Czy pan jest pew­ny, pa­nie dok­to­rze, że Wa­rzyc­kie­mu, że Fi­li­po­wi nie gro­zi żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo?

      – Nie ma mowy o nie­bez­pie­czeń­stwie. Ope­ra­cja była ła­twa, bez kom­pli­ka­cji.

      – W każ­dym ra­zie chcia­ła­bym bar­dzo, ale to bar­dzo pro­sić pana dok­to­ra, żeby pan był ła­skaw oto­czyć Fi­li­pa spe­cjal­ną opie­ką.

      – Mogę pani za­rę­czyć, że cho­ry bę­dzie miał za­pew­nio­ną jak naj­lep­szą opie­kę. Dzi­siaj całą noc bę­dzie przy nim pie­lę­gniar­ka, tak jak tego so­bie ży­czy­ła ro­dzi­na. Pro­szę się nie nie­po­ko­ić. Na­praw­dę nie ma pod­staw do ja­kichś obaw.

      – Dzię­ku­ję, pa­nie dok­to­rze. Mam na­dzie­ję… – Nie do­koń­czy­ła. Wsta­ła i wy­cią­gnę­ła rękę na po­że­gna­nie. – Dzię­ku­ję.

      Po wyj­ściu zie­lo­no­okiej ko­bie­ty Pa­weł pod­szedł do okna i przez chwi­lę pa­trzył na drze­wo ob­sy­pa­ne świe­żą zie­le­nią. Sły­szał jesz­cze ten ni­ski, nie­zwy­kle su­ge­styw­ny głos.

      We­szła Jo­an­na.

      – Sły­sza­łam, że masz dzi­siaj nie­by­wa­łe po­wo­dze­nie u ko­biet – uśmiech­nę­ła się.

      Pa­weł za­klął.

      – Niech to wszy­scy dia­bli. Jak­bym tak co­dzien­nie ope­ro­wał ta­kich pa­cjen­tów, jak ten dzien­ni­karz, to mu­siał­bym tu chy­ba ka­wiar­nię za­ło­żyć. Już mnie szlag tra­fia. Nie po­win­ni tu wpusz­czać tych wszyst­kich po­ciot­ków. Nic in­ne­go nie ro­bię, tyl­ko in­for­mu­ję o sta­nie zdro­wia pana Wa­rzyc­kie­go. Tyle szu­mu o głu­pi wy­ro­stek.

      – Nie przej­muj się – po­wie­dzia­ła Jo­an­na. – A poza tym mu­sisz zro­zu­mieć, że dla cie­bie to jest „głu­pi wy­ro­stek”, ale dla ro­dzi­ny de­li­kwen­ta to po­waż­ne prze­ży­cie.

      – Jak ci po­szła ope­ra­cja? – za­py­tał Pa­weł.

      – Nie­źle. Wszyst­ko od­by­ło się pra­wi­dło­wo, ale czy pa­cjent wyj­dzie z tego, to Bóg ra­czy wie­dzieć. Sta­ry czło­wiek, ste­ra­ny ży­ciem. Już wy­cho­dzisz? – spy­ta­ła, wi­dząc, że Pa­weł zdej­mu­je ki­tel.

      – Tak. Tro­chę wcze­śniej się dzi­siaj ury­wam. Zro­bi­łem już co do mnie na­le­ża­ło. Po co będę się tu pę­tał.

      Do spo­tka­nia z Anną miał jesz­cze dużo cza­su. Szedł więc wol­no uli­cą, przy­sta­wał przed wy­sta­wa­mi skle­po­wy­mi, przy­glą­dał się mi­ja­ją­cym go w po­śpie­chu lu­dziom. „Każ­dy z nich może się ju­tro zna­leźć na sto­le ope­ra­cyj­nym” – my­ślał. Ta ro­ze­śmia­na blon­dyn­ka, ten bar­czy­sty, wy­pro­sto­wa­ny mło­dy czło­wiek, ta kro­czą­ca z pre­ten­sjo­na­lną god­no­ścią pani, ru­mia­ny, do­brze od­ży­wio­ny ksiądz, ro­bo­ciarz w gra­na­to­wym kom­bi­ne­zo­nie.

      Każ­dy, ab­so­lut­nie każ­dy może no­sić w so­bie cho­ro­bę, o któ­rej nie wie, może stać się nie­spo­dzie­wa­nie jego pa­cjen­tem. I wte­dy koń­czy się wszyst­ko to, czym do­tych­czas żyli ci lu­dzie. Po­zo­sta­je tyl­ko bia­ła sala ope­ra­cyj­na, błysz­czą­ce na­rzę­dzia i za­ma­sko­wa­na, bez­oso­bo­wa twarz chi­rur­ga. Mi­łość, pra­ca, szczę­ście, pla­ny na przy­szłość, wszy­stko uza­leż­nio­ne jest od ru­chu ręki uzbro­jo­nej w lan­cet. Ko­niec może przyjść tak na­gle i tak nie­spo­dzie­wa­nie, że nie­raz na­wet nie ma cza­su się zdzi­wić. „Nie mo­głem ura­to­wać tego chło­pa­ka, nie mo­głem. Zro­bi­łem wszyst­ko, co było w mo­jej mocy”.

      Przy­śpie­szył kro­ku i usi­ło­wał otrzą­snąć się z po­nu­rych my­śli. Nie chciał, żeby Anna zo­ba­czy­ła go zno­wu w po­sęp­nym na­stro­ju. Nie mógł zro­zu­mieć co mu się sta­ło, dla­cze­go na­gle zro­bił się taki wraż­li­wy? Skąd te fi­lo­zo­ficz­ne roz­my­śla­nia? Czyż­by rze­czy­wi­ście był tak bar­dzo prze­mę­czo­ny pra­cą?

      Z Anną umó­wił się w „Cri­sta­lu”. Przy­szła jak zwy­kle punk­tu­al­nie. Mia­ła na so­bie ele­ganc­ki ja­sno­be­żo­wy kos­tium, za­mszo­we pan­to­fel­ki i zgrab­ny brą­zo­wy ka­pe­lu­sik. Bar­dzo w niej to ce­nił, że za­wsze umia­ła się ład­nie, gu­stow­nie ubrać.

      Usie­dli pod oknem i za­mó­wi­li obiad.

      – No jak ci dzi­siaj po­szło?

      W gło­sie jej wy­czuł pe­wien nie­po­kój. Spoj­rzał zdzi­wio­ny.

      – Do­sko­na­le.

      – Mia­łeś zda­je się ope­ro­wać tego dzien­ni­ka­rza.

      Pa­weł po­ru­szył się nie­cier­pli­wie.

      – Ach, daj­cie mi wresz­cie spo­kój z tym fa­ce­tem. Od ra­na o ni­czym in­nym nie mogę po­roz­ma­wiać tyl­ko bez prze­rwy o Fi­li­pie Wa­rzyc­kim. Moż­na osza­leć.

      – Uda­ła się ope­ra­cja? – spy­ta­ła nie zwa­ża­jąc na jego roz­draż­nie­nie.

      – Oczy­wi­ście. Dla­cze­go mia­ła się nie udać?

      – A Wa­rzyc­ki…?

      – Żyje, żyje i bę­dzie żył jesz­cze sto lat. Bła­gam cię Aniu, mów­my o czym in­nym.

      – Nie ro­zu­miem dla­cze­go je­steś taki zde­ner­wo­wa­ny

      Do­tknął jej ręki i uśmiech­nął się.

      – Prze­pra­szam cię, ko­cha­nie, ale na­praw­dę już mnie zmę­czył ten Wa­rzyc­ki. Bez prze­rwy ktoś się do­py­tu­je o je­go zdro­wie.

      – Kto się tak do­py­tu­je?

      – Jego żona, ku­zyn­ka, pro­fe­sor, wszy­scy do­oko­ła. Ale wiesz co? Mam dla cie­bie no­wi­nę. Wy­obraź so­bie, że pro­fe­sor Su­chań­ski chce mnie wy­słać do Wa­szyng­tonu.

      – Do Wa­szyng­to­nu?

      – Tak. Na mię­dzy­na­ro­do­wy zjazd chi­rur­gów.

      Anna aż pod­sko­czy­ła na krze­śle.

      – Ależ to wspa­nia­le. To ogrom­ne wy­róż­nie­nie. Wy­obra­żam so­bie, jak się cie­szysz.

      – Ja my­ślę.

      – Może byś za­brał mnie ze sobą?

      – Z wiel­ką chę­cią, tyl­ko oba­wiam


Скачать книгу