Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
unicestwiona w dywanowych nalotach B-52. Powstające obok Phongsovane to jak dotąd tylko gromadka drewnianych ruder.
Chroniąc się przed bombami, ludzie przez długi czas żyli tu w pieczarach. Teraz odbudowują swoje wioski, wykorzystując do tego wszystkie materiały, jakie zostawiła po sobie wojna. Łuski po bombach kasetowych – gigantyczne jaja pękające w powietrzu i wyrzucające setki morderczych min-pułapek – wykorzystują do budowy ogrodzeń i na koryta dla bydła; łuski po pociskach artyleryjskich służą jako pojemniki na wodę.
– Ile ma pani lat? – spytałem kobietę na targu w Phongsovane. Popatrzyła na mnie zdziwiona. – Kiedy się pani urodziła?
Wzruszyła ramionami.
– Przed wojną – odrzekła.
Nie było jasne przed którą. W ludzkiej pamięci w Laosie nieustannie toczy się wojna.
O czterdzieści pięć kilometrów od Phongsovane rozdroże: jedna droga idzie na wschód ku Wietnamowi i portowi Vinh, druga podąża dalej na północ ku dawnej stolicy powstańczej Sam Neua i granicy z Chinami. O dziesięć kilometrów dalej wzdłuż tej drugiej znajduje się jaskinia Tam Piu. Można tam dotrzeć tylko na piechotę, idąc brzegiem niewielkiego strumyka. Na polach nadal znajdują się niewybuchy; wokół pustka.
W połowie białawego skalnego zbocza widać duży, czarny, półkolisty otwór. Nad łąką unosi się słodki zapach świeżych kwiatów, ale Laotańczycy nie chcą iść dalej z nami, gdyż czują woń śmierci. Idziemy dalej zarośniętą ścieżką, aż wreszcie docieramy do wejścia jaskini. Skała wokół poczerniała od ognia, widać też ślady fosforu i dziury po kamiennych odłamkach, ciśniętych przez eksplozję, która zdemolowała pieczarę i zepchnęła w dół wielkie głazy. Dokoła szczątki: zwęglone resztki sprzętów kuchennych, maszyny do szycia, jakieś trudne do rozpoznania fragmenty.
Była to jedna z najsłynniejszych jaskiń, w jakich ludzie żyli podczas wojny. Tutaj, pośród gór, nie mogły ich sięgnąć bomby z B-52. Ale w roku 1968 T-28, mały samolot używany przez proamerykańskie wojska rządowe, wypatrzył wejście do jaskini i wystrzelił w tym kierunku rakietę fosforową. Eksplozja we wnętrzu jaskini miała straszliwe skutki. Zginęło ponad czterysta osób; nikt nie przeżył.
O jakieś trzydzieści metrów od wejścia podłoga się obniżała i tylko w świetle latarki mogłem cokolwiek dostrzec. Zorientowałem się, że stąpam po kościach; sądząc po wielkości – w wielu przypadkach dziecięcych. W absolutnej ciszy zdało mi się, że słyszę stłumiony, jakby dochodzący zza zasłony, krzyk zabitych. Myślałem o radykalnie różnych perspektywach: pilot podekscytowany i dumny z siebie trafił idealnie, w środku piekło, rozpaczliwe wycie tych, którzy usiłowali dopaść wyjścia, co im się nigdy nie udało.
Zapewne byłem bardzo poruszony i stąd te wszystkie wrażenia, ale czy na pewno wielka tragedia, dramat jak ten, który się tu rozegrał, nie osadza się jakoś w powietrzu, w ziemi? Czy to, co Rzymianie nazywali spiritus loci, nie oznacza właśnie trwających w danym miejscu pozostałości jakiegoś wyjątkowego wydarzenia?
W drodze powrotnej napotkaliśmy gromadkę dzieci, które z pnia bananowca odkrawały koła do swego wyimaginowanego samochodu.
– Byłyście tam kiedyś? – spytałem, wskazując wejście do jaskini.
Odskoczyły ode mnie przerażone.
– Nie! – wykrzyknęły. – Tam nie wolno chodzić! Tam jest strasznie, tam są phii!
Duchy, upiory.
Na Zachodzie miejsce to nazwano by zapewne Jaskinią Męczenników i co roku odbywałyby się uroczystości ku czci ich pamięci. O zdarzeniu tym opowiadano by w szkołach. Historia w Laosie ma inne znaczenie. Tam, w pieczarze, nie ma szczątków krewnych i znajomych, natomiast duchy nasyciły skałę skowytem, przerażeniem, cierpieniem, od których trzeba trzymać się z daleka.
Dla miejscowych powiązanie przyczyny i skutku jest inne niż dla nas. Na krótko przede mną okolice Równiny Dzbanów badała grupa amerykańskich ekspertów, którzy przez kilka tygodni szukali MIA (Missing in Action), pilotów, których zestrzelono podczas wojny, ale których śmierć nie została jednoznacznie potwierdzona. Kopali w dżungli, przesiewali ziemię w poszukiwaniu kości, a wieczory spędzali w Phongsovane. Laotańczycy nie okazywali im żadnej wrogości; nikt nie zamierzał im pokazywać dzieci, które jeszcze dziś rodzą się zdeformowane z powodu substancji chemicznych, którymi Amerykanie skazili kraj ćwierć wieku wcześniej.
Jedno z nich trzymała w ręku żona fotografa z Phongsovane: trzylatek z wielką kwadratową głową i dłońmi, których palce były ze sobą zrośnięte. "Karma", powiedziała po buddyjsku, wiążąc tragedię dziecka z jakimś grzechem popełnionym w poprzednim życiu.
Aby dostać się z Xianhuang do Pakse na południu Laosu, musiałem skorzystać z innego samolotu, Y-21 produkcji japońskiej, z dwoma pilotami, siedemnastoma miejscami i częścią bagażową, gdzie znajdowała się jedyna toaleta. Kiedy znalazłem się na pokładzie, wszędzie zobaczyłem tajemnicze torby z niebieskiego plastiku: stały w przejściach, zajmowały miejsca pasażerskie, zagradzały drogę do wyjścia zapasowego, aż po sufit wypełniały toaletę. Spróbowałem unieść jedną: była ciężka. W środku było mięso: wołowina i wieprzowina. W Wientianie było ono dwa razy droższe niż na Równinie Dzbanów i w ten sposób piloci wzbogacali swoje marne socjalistyczne pensje. Przypomniałem sobie, jak kilka miesięcy wcześniej na lotnisku na północy rosyjski antonow, który właśnie wrócił po przeglądzie silnika, nie mógł wystartować i stanął w płomieniach. Wszyscy pasażerowie na szczęście zdążyli opuścić samolot.
Zastanawiałem się, jak to mogło się stać, jeśli mieli na zawadzie tego typu przeszkody. Bardzo mi się nie podobała myśl, że w razie katastrofy moje ciało zmiesza się z kawałkami mięsa i nikt nie będzie w stanie powiedzieć, co jest czym i kto jest kim. Z ulgą pomyślałem wtedy o Amerykanach, dowiedziałem się bowiem, że laboratoria na Hawajach, gdzie wysyłano efekty poszukiwań MIA, potrafiły stwierdzić, do kogo należy dany fragment kości.
Niebo było groźne i szare, gdy pośród błyskawic przedzieraliśmy się przez ciężkie chmury burzowe między stromymi ciemnozielonymi górami. Krajobraz był przepiękny, ale nie potrafiłem go podziwiać. Pomiędzy jedną dziurą powietrzną a drugą solennie sobie poprzysiągłem, że jeśli ten grat dotrze do Savannaket, gdzie mieliśmy międzylądowanie, wysiądę i resztę drogi odbędę łodzią. I tak istotnie zrobiłem.
Powierzchnia Mekongu była gładka i spokojna, gdzieniegdzie gdzie upstrzona błotnistymi bąblami. Wolno sunęliśmy między dwoma brzegami, uosabiającymi sprzeczność, którą starałem się rozwiązać: na lewym laotańskie wioski przycupnięte pod palmami kokosowymi, dinghi przycumowane do stromych bambusowych drabin, lampy naftowe miękko świecące w wieczornej ciszy; na prawym tajlandzkie lampy neonowe, pulsująca muzyka i daleki łoskot motorów. Po jednej stronie przeszłość, z której wszyscy starają się wyrwać Laotańczyków, po drugiej przyszłość, za którą pogoń wydaje się powszechnym obowiązkiem. Po której stronie szczęście?
Trzydziestego pierwszego grudnia byłem w lesie na Bolovens, wyżynie leżącej tysiąc metrów nad poziomem morza, z Mekongiem na zachodzie, górami Annamite na wschodzie i równiną Khmer na południu. To teren najsilniej zbombardowany w dziejach świata, gdyż to tutaj trafiały Szlakiem Ho Chi Minha wszystkie dostawy z Hanoi, zanim zostały skierowane dalej do Sajgonu lub do środkowego Wietnamu. Nie ostał się żaden budynek z czasów kolonialnych, żadna pagoda, żadna wioska. Wszystko zostało zrównane z ziemią przez niepowstrzymane amerykańskie naloty. Wyniszczona została też przyroda: miejsce lasu zajęły krzewy, z rzadka można dziś usłyszeć głos ptaka. Gdzieniegdzie tylko japońskie i tajlandzkie firmy zaczęły na nowo zakładać słynne niegdyś plantacje kawowe, korzystając z żyznej gleby.
Zatrzymałem się w drewnianej chatce nad wodospadem. Huk wody był ogłuszający, a ja wieczór noworoczny spędziłem