Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1. Zbigniew Nienacki
– odparł doktor, z lubością wdychając zapach, który unosił się z garnka.
– Ale my, Bogu dzięki, mamy zdrowe żołądki, doktorze – stwierdził proboszcz i zdjął z głowy biret. – Tylko że do Makuchowej żadna prawda nie trafia. Już ze trzy miesiące nie widziałem jej w kościele. Doktor nie może jej przekonać, aby odwiedzała przybytek pański?
– Jest protestantką – doktor odstawił garnek na fajansową podstawkę i z należnym szacunkiem odebrał biret z rąk księdza, a potem położył go na kredensie.
– To żadna przeszkoda. Nie posiadamy tu protestanckiego zboru, a duchowego pasterza każdy mieć musi. Dla innowierców także nabożeństwo odprawiam i od czasu do czasu czytam im dłuższe kawałki z Pisma Świętego. Kościół mój widzę ogromny, doktorze, i, kiedy wygłaszam kazanie, nie będę sobie strzępił języka dla paru przygłuchych staruch. Powiedziałem przecież, że, niezależnie od wyznania, po jednej przynajmniej osobie z każdej rodziny ze Skiroławek chcę widzieć w swoim kościele. Czy ja odbieram doktorowi pacjentów? A czemu to doktor ma mi odbierać wiernych? Pisarz Lubiński zaczął dawać dobry przykład i jak nie on, to jego żona bywają w kościele na sumie. Tylko malarz Porwasz upiera się przy ateizmie. Nie mam nic przeciw wolności sumienia, niech sobie będzie ateistą w swoim domu. Ale do kościoła powinien od czasu do czasu zaglądać. Dzisiaj po kolędzie dał na kościół 500 złotych. Powiedziałem, że jałmużną od grzechów się nie wymiga. Myśli doktor, że nie wiem, o co mu chodzi? Nadleśniczy z Bart narzeka, że łosie niszczą mu uprawy, i trzy odstrzały mam na łosia. Pisarz Lubiński otrzymał dziś ode mnie odstrzał i pan, doktorze, dostanie. Ale Porwasz musi przyjść po odstrzał do kościoła, na sumę, w przeciwnym razie dam go leśniczemu Turlejowi albo komendantowi posterunku.
– Słusznie – przytaknął doktor Niegłowicz. – Ale co tyczy mojej gospodyni, Makuchowej, to chciałbym jeszcze raz przypomnieć proboszczowi, że ona jest protestantką.
– Kościół mój widzę ogromny… – zaczął znowu proboszcz, ale doktor, wyraźnie zniecierpliwiony, uderzył lekko dłonią w stół.
– Ksiądz proboszcz raczy pamiętać, że pastor Jonatan Knothe, gdy po wojnie powrócił tutaj ze straszliwej poniewierki, w swojej plebanii zastał katolickiego księdza, a jego zbór w Trumiejkach zamieniono na kościół. Syn jego, pastor Dawid Knothe, musi teraz odprawiać nabożeństwo w małej izbie w domu Szulca. Nie chcę tracić przyjaźni pastora Knothe, którego cenię i szanuję.
– Ja także cenię i szanuję pastora Dawida Knothe – odparł proboszcz Mizerera. – Nie jest przecież ani jego, ani moją winą, że nad tym krajem przeszła burza dziejowa. Faktem jest jednak, że pozostała tu tylko garstka innowierców, a cała ogromna rzesza ludzi jest wyznania katolickiego. Pastor Dawid Knothe przyjeżdża tu z dalekich stron tylko raz w miesiącu, aby u Szulca odprawić nabożeństwo. A pozostałe niedziele? Nie mogę dopuścić do tego, aby w pozostałe trzy niedziele diabeł hulał po Skiroławkach. Mury kościoła katolickiego dają bezpieczne schronienie przed szatanem nawet ewangelikom. Powtarzam: pastor Dawid Knothe to człowiek niezwykle bogobojny, wielki patriota i osobnik godzien najwyższego szacunku. Kilkakrotnie proponowałem mu, żeby podczas przyjazdów do Skiroławek nocował u mnie na plebanii, a nie po chałupach wiejskich.
– Jest nieśmiały – westchnął doktor. – Należy także zrozumieć jego urazy. Ale paprykarz stygnie, proboszczu.
Nałożyli sobie na talerze duże porcje kury, oblali czerwonawym pachnącym sosem. Potem proboszcz wymruczał modlitwę nad stołem i obydwaj zasiedli na krzesłach z wysokimi oparciami. W cieniutkich kieliszeczkach znalazł się krwisty wiśniaczek. I tak oto w dzień po Trzech Królach proboszcz Mizerera z Trumiejek i doktor Jan Krystian Niegłowicz ze Skiroławek wzięli się za bary, a dookoła domu wiatr huczał w starych świerkach, rozpędzony na skostniałym z zimna jeziorze.
Ksiądz Mizerera miał trzydzieści siedem lat i na probostwie w Trumiejkach nastał przed sześcioma laty, zaraz po śmierci księdza Duriasza. Przyjście jego poprzedziły groźne wieści: opowiadano, że zanim wstąpił do seminarium duchownego, wojskową służbę odbył, gdzie zasłynął jako niezwykle celny strzelec. Sam generał dywizji, Kukla, przypiął mu do piersi odznakę strzelca wyborowego i namawiał do pozostania w wojsku. Jednak Jontek Mizerera wolał duszpasterstwo.
Dla proboszcza Mizerery słowa Jezusa Chrystusa: „Paś baranki moje” znaczyły coś więcej, niż dla innych młodych ludzi, którzy wraz z nim otrzymali święcenia kapłańskie. Miały owe słowa treść nie tylko mistyczną, ale i konkretną. Jontek Mizerera kilkakrotnie chadzał z ojcem na wielki redyk i przez całe lato pasł owce na zielonych halach Połoniny Caryńskiej. Owce i baranki miały charakter łagodny, ale przecież ciągle były z nimi jakieś kłopoty, odpadały od stada, dawały się pożreć wilkom. Podobnie i ludzie, zdaniem proboszcza Mizerery, byli z gruntu dobrzy i uczciwi, ale odbiegali od stada w poszukiwaniu co smaczniejszego pokarmu i wpadali od czasu do czasu w rozmaite pułapki. Mizerera kochał ludzi, kochał też bardzo Pana Boga, którego fizyczną obecność niemal wszędzie odczuwał, szczególnie, gdy szedł przez las ze strzelbą na ramieniu albo grzmiał z ambony i widział, jak rozpierzchłe stadko znowu się zbiera i mnoży. W drewnianym kościółku, w miejscowości, gdzie się urodził, było kilku Chrystusów frasobliwych, przygarbionych, o twarzach wykrzywionych smutkiem. Te postacie nie w pełni odpowiadały wyobrażeniom Jontka o Panu Bogu. W jego pojęciu Istota tak piękna, wspaniała, a zarazem doskonała jak Bóg, nie mogła być ani skrzywiona, ani też smutna, lecz raczej pogodna i wesoła, z uśmiechem na swym nieprzeniknionym boskim obliczu. Owszem, ludzie grzeszyli, i to bardzo, dlatego Bóg wysłał na ziemię Chrystusa, który cierpiał i został ukrzyżowany, aby odkupić ludzkość. Ale tenże sam Chrystus nie przez całe życie cierpiał i bolał, bywał nawet na weselach, a gdy wina zabrakło wodę w wino zamienił. Nawet kiedy na śmierć się wybierał, uznał za stosowne zaprosić swoich bliskich na wieczerzę.
Kiedy mały Jontek Mizerera był u pierwszej spowiedzi, ksiądz skarcił go surowo za to, że zjadł matce cały słoik miodu. „Pan Bóg jest smutny, gdy mały chłopiec zjada matce słoik miodu” – powiedział mu proboszcz. Jontek długo myślał o tej sprawie, aż wreszcie doszedł do wniosku, że Pan Bóg wcale nie był smutny, dowiedziawszy się, iż on, Jontek, zjadł matce słoik miodu, ale co najwyżej pokręcił głową z dezaprobatą i uśmiechnął się pod wąsem. Bóg jest bowiem istotą dobrotliwą i wyrozumiałą dla ludzkich słabości, i chyba bardzo kocha ludzi, skoro ich stworzył. Grzmiał więc z ambony proboszcz Mizerera, groził swym parafianom straszliwymi karami, ale zaraz potem okazywał łaskawość i wyrozumiałość dla ich słabości, przygarniał do swego stadka nawet i owce czarne, najczarniejsze. O sobie myślał, że jest również istotą słabą i podatną na złe. Dlatego często się spowiadał, rozmaite kary sobie wyznaczał i starał się dążyć ku dobremu. To prawda, że lubił chodzić ze strzelbą po polach i lasach, czasem zatańczył z panną młodą na czyimś weselu. Lubił też wieczerzać, nawet z takimi czarnymi owcami jak doktor Jan Krystian Niegłowicz, ale czy Jezus Chrystus nie wieczerzał z Judaszem, choć wiedział, że ten sprzedał Go za trzydzieści srebrników? Najważniejszą sprawą dla juhasa było, aby mu się stadko baranków nie rozpierzchło, ale spokojnie pasło. Kościół widział proboszcz Mizerera jako coś przeogromnego, wszechogarniającego, zbliżającego ku sobie istoty ludzkie o najróżniejszym kolorze skóry i najróżniejszym wyobrażeniu Boga, siebie zaś jako tego, który z racji przynależności do stanu kapłańskiego rozdawać miał między ludzi pociechę w ich strapieniu i pomnażać chleby duchowej strawy.
Do Trumiejek przybył wraz z siostrą swoją, Danuśką, czterdziestoletnią wysoką i kościstą góralką o włosach czarnych jak smoła i haczykowatym nosie wiedźmy. Proboszcz Mizerera był także wysoki, gibki, o sprężystych ruchach i donośnym głosie nawykłym do wołania w górach. Cerę miał śniadą, brwi krzaczaste i czarne, gładko przyczesane włosy. Kobietom wydawał się mężczyzną niezwykle przystojnym i niektóre żałowały, że zamiast niewiastę uszczęśliwić, czystość ślubował. Oko miał, rzeczywiście,