Miłość z widokiem na Śnieżkę. Agnieszka Olejnik
z cichej radości.
„Kelnerki” miały się ubrać w czarne spódniczki i białe bluzki, więc odpadał problem sukienki. Nie miałam jeszcze pomysłu na kreację studniówkową, a w domu się w tamtym czasie nie przelewało, więc ulżyło mi, że nie muszę nic kupować na chybcika. Podkradłam natomiast mamie trochę kosmetyków i wykonałam pierwszy w życiu makijaż. Nieco nieporadny, ale dodający mi powagi i lat, a przecież to właśnie chciałam osiągnąć.
Pojechaliśmy tym samym autobusem – my, kelnerki, oraz oni – szczęśliwcy z zaproszeniami. Szymon siedział obok mnie i trajkotał wesoło, mnie było jakoś nie do śmiechu, choć przecież powinnam być podekscytowana. Nie zauważył mojego dorosłego makijażu, chyba w ogóle nie zwracał na mnie większej uwagi.
Roznosiłam wymyślne przekąski, wazy z zupą borowikową, półmiski z pieczoną gęsiną oraz cudnie przystrojone sałatki, zerkając wciąż na niego. Najpierw tylko jadł, niczym prawdziwy koneser raczył się roladkami serowymi, marynowanymi rydzami i szynką w galarecie. Miał rację, jedzenie było niesamowite. Choć my, obsługa, mieliśmy w kuchni swój stół i mogliśmy się częstować do woli, nie miałam jakoś apetytu. Zwłaszcza od chwili, gdy oficjalnie otwarto bal, a Szymon poszedł tańczyć z Kaśką.
Sądziłam, że będę umiała opisać, co wówczas czułam, ale nie umiem. Rozczarowanie jest za słabym określeniem; rozpacz – zbyt mocnym. Byłam więc zawieszona gdzieś pomiędzy rozczarowaniem a rozpaczą. Krążyłam między stołami, przystrojona w sztuczny uśmiech, który miał maskować drżącą brodę. Czego się spodziewałam? Dlaczego liczyłam na to, że on poprosi mnie do tańca? Przecież byliśmy tylko przyjaciółmi. Gdyby chciał zmienić ten stan rzeczy, zrobiłby to już dawno.
Tuż przed północą podałyśmy jajka faszerowane. Szymon schodził właśnie z parkietu, prowadząc pod rękę Justynę. Chodziła do równoległej klasy; wiedziałam o niej tylko tyle, że jest świetna z angielskiego. Pewnie znali się z kółka przedmiotowego.
– Wybawimy się za wszystkie czasy – mówiła właśnie, kiedy się mijaliśmy. – Nie mogę się doczekać, a to jeszcze cały miesiąc.
Błyskawicznie domyśliłam się, że chodzi o studniówkę. Zapewne właśnie jej zaproponował, aby poszli razem. No tak, była śliczna, wysoka, a do tego znakomicie tańczyła. Ja byłam tylko małą, chudą kelnerką. Łzy nabiegły mi do oczu, ale mrugałam tak zawzięcie, że zdołałam je powstrzymać. Nałożyłam przecież makijaż, nie mogłam sobie pozwolić na czarne smugi pod oczami.
– Słuchaj, Werka – zaczepił mnie kilka minut później, kiedy wnosiłam kolejne półmiski. – Z kim idziesz na studniówkę? Bo widzisz, Justyna…
– Daj spokój – przerwałam mu, za wszelką cenę chcąc ukryć, jak bardzo jest mi przykro. – Wcale nie idę. Tata chory, każdy grosz się liczy, a ja mam wydawać kasę na strojną kieckę, której nigdy więcej nie włożę?
Spojrzał na mnie smutno. Wykonał taki gest, jakby chciał mnie przytulić, a we mnie serce zachybotało, aż niemal straciłam równowagę. Zrób to, pomyślałam. Przygarnij mnie do siebie i wreszcie pocałuj. Chociaż ten jeden raz.
– Rozumiem – powiedział wreszcie i po bratersku poklepał mnie po ramieniu. – No nic, idę. Trzeba zjeść, ile się da, zanim ta bajka się skończy.
Widziałam, że potem jeszcze dwa razy tańczył z Justyną. W autobusie, gdy wracaliśmy, usiadł koło mnie, ale udawałam, że śpię, żeby z nim nie rozmawiać. Bałam się, że się rozbeczę.
Na studniówkę rzeczywiście nie poszłam – jako jedyna z naszej klasy. Wiedziałam, że kilka osób nie miało partnerów, więc właściwie mogłam iść sama, ale po tym, co powiedziałam Szymonowi, musiałam konsekwentnie trzymać się swojej wersji. Nikt mnie zresztą nie namawiał. Przepłakałam wtedy cały wieczór i porwałam na strzępki nasze wspólne zdjęcie – jedyne, jakie miałam, z wycieczki w Karkonosze. Na tym zdjęciu Szymon niósł mnie na barana, a ja obejmowałam go za szyję. To był jedyny raz, kiedy miałam go tak blisko. Mogłam nawet na chwilę wtulić twarz w jego włosy.
Oto opowieść o moim pierwszym balu. Smutna jak życie i jak ono prawdziwa. Opowieść z morałem. Brzmi on: nigdy nie czekaj, że coś stanie się samo w twoim życiu. Nigdy nie czekaj, aż ktoś inny zrobi coś, czego pragniesz. Rób to sam. Chwytaj te wątłe pasemka szans na szczęście, dopóki są w zasięgu twoich rąk. Kiedy ulecą, może już nie być okazji.
* * *
W połowie grudnia wreszcie spadł śnieg. Miasto wyglądało bajkowo przez kilkanaście minut, zanim samochody i ludzie nie zamienili białego kobierca w rozdeptaną szarą breję.
Nie znoszę zimy – myślał Szymon, patrząc przez okno i dopijając kawę. Te szarości wpływają na mnie jeszcze bardziej depresyjnie, jeśli to w ogóle możliwe.
A gdyby tak po rozwodzie rzucić wszystko i wyjechać? Zamieszkać gdzieś, gdzie nawet o tej porze roku jest zielono? Albo gdzie wcale nie ma zim. Hiszpania, południowe Włochy… Jako nauczyciel angielskiego mógłby znaleźć pracę wszędzie. Może nawet inny kontynent, Azja na przykład. Może Japonia?
Tylko czy dzięki temu poczułby się szczęśliwszy? Czy to nie jest tak, że kiedy się ucieka przed smutkiem, ten drań jest zawsze o krok przed nami?
A zresztą Szymon wiedział, że nigdy nie odważy się wyjechać. Straciłby ostatnie dwa źródła radości, jakie mu jeszcze zostały: syna oraz rodziców. Właściwie od tych ośmiu miesięcy żył jedynie od weekendu do weekendu, bo wtedy spędzał trochę czasu z Sebastianem albo odwiedzał staruszków w leśniczówce. To ubarwiało nieco jego monotonną rzeczywistość i nadawało jej sens. Ktoś na niego czekał, ktoś czegoś od niego chciał, ktoś witał go z radością.
Zerknął na zegarek – dochodziła ósma. W poniedziałki miał na dziesiątą. To były jego ulubione poranki: mógł spokojnie wysączyć kawę, powoli przestawiając się z weekendowego lenistwa na tryb zadaniowy, pełen stresu i wyzwań. Spakował do teczki sprawdzone już testy drugoklasistów oraz materiały na lekcję o świątecznych zwyczajach Anglosasów. Przeciągnął się i napiął mięśnie ramion, aby wygonić z nich resztki senności.
Jeszcze jedna kawa, pomyślał. W taki ciemny poranek człowiek zasługuje na dodatkowy zastrzyk energii. Wstał i nalał wody do czajnika. Przy okazji włączył małe kuchenne radio.
– Po południu spodziewane są dalsze opady śniegu. Jeśli ta tendencja się utrzyma, mamy szansę na białe święta! – zakończyła entuzjastycznie spikerka.
Prowadzący podziękował jej za prognozę pogody, po czym rozległy się takty Last Christmas, które zwyczajowo o tej porze roku królowało na antenach chyba wszystkich rozgłośni radiowych świata. Szymon westchnął. W jego wynajętym mieszkanku nie było żadnych drobiazgów, które pomogłyby mu zbudować świąteczną atmosferę. Zresztą nawet gdyby nawieszał sobie reniferów, mikołajów i diabli wiedzą czego jeszcze, nic by to nie zmieniło.
To tylko dekoracje – myślał. Prawdziwy klimat świąt to bliscy ludzie, nastrój oczekiwania, zapachy potraw. Nie da się tego osiągnąć w samotności.
Po raz pierwszy od wielu lat miał jechać na wigilię do rodziców. Anka zawsze nalegała, aby ten wieczór spędzali w trójkę. Na pierwszy dzień świąt jeździli do leśniczówki, a na drugi – do Oławy, do teściów. Ale wigilia należała tylko do nich, do ich małej rodziny.
– …rozstrzygnięcie naszego konkursu! – mówił tymczasem prowadzący audycję, wyrywając Szymona z zadumy. – Nadesłaliście fantastyczne wspomnienia, opowieści o balach, tańcach i sukniach! Za wszystkie prace dziękujemy, czytaliśmy je z prawdziwą przyjemnością. Jury składające się z trzech naszych redakcyjnych koleżanek