Żydzi. Piotr Zychowicz
wielka debata publiczna. Pierwsze efekty już widać. Minister edukacji wydał niedawno instrukcję, by umieścić informacje o ŻZW w szkolnych podręcznikach. O związku i jego heroicznej walce coraz więcej pisze się w prasie i mówi w telewizji. Epopeja polskich prawicowych Żydów, którzy siedemdziesiąt lat temu na ulicach Warszawy rzucili wyzwanie Trzeciej Rzeszy, powoli przebija się do masowej świadomości Izraelczyków. Mam nadzieję, że podobnie będzie w Polsce. Dzieje ŻZW są bowiem nie tylko chwalebną kartą historii Żydów, ale także historii Polski.
Jest jeszcze jedna rzecz, o którą chciałbym pana zapytać. W 2009 roku był pan specjalnym wysłannikiem Izraela na pogrzeb Marka Edelmana. Dlaczego państwo żydowskie przypomniało sobie o Edelmanie dopiero po jego śmierci?
Bez przesady, w Izraelu żyli i wciąż żyją ludzie, którzy wraz z nim walczyli podczas powstania w getcie warszawskim w 1943 roku. Weterani ci utrzymywali z nim kontakt do końca i uważali go za towarzysza broni. Woleliby pewnie, żeby po wojnie – tak jak oni – przyjechał do Izraela, ale szanowali jego decyzję o pozostaniu w Polsce.
Mówi pan o znajomych Marka Edelmana. Ale co z władzami? Co z instytutem Yad Vashem? Dlaczego nie zapraszano go do Izraela, dlaczego nie urządzano spotkań Edelmana z młodzieżą?
Nie mogę wypowiadać się w imieniu innych rządów, ale obecny gabinet premiera Binjamina Netanjahu – który reprezentuję dziś w Warszawie – uważa Marka Edelmana za wielkiego bohatera narodu żydowskiego. Nastawienie do tej postaci w Izraelu się zmienia. Jestem przekonany, że Marek Edelman znajdzie się w panteonie naszych bohaterów. Czyli tam, gdzie jest jego miejsce.
A jakie było nastawienie wobec Marka Edelmana dotychczas?
Niestety, muszę przyznać, że Marek Edelman nie był w Izraelu szczególnie popularny. Był to skutek jego, często bardzo ostrej, krytyki działań państwa żydowskiego na Bliskim Wschodzie. Znam tę sprawę bardzo dobrze. Kilka lat temu próbowałem bowiem namówić czołowe izraelskie uniwersytety do przyznania mu honorowego doktoratu. Wskazywałem, że Edelman dostał wiele odznaczeń od Polski, a nawet od Francji, ale wciąż nie docenił go jego własny naród, który przecież tyle mu zawdzięcza. Moje działania, niestety, zakończyły się fiaskiem. Na moje argumenty odpowiadano: „Nie będziemy honorować osoby, która oczernia naszą ojczyznę”.
Dlaczego Edelman nie lubił Izraela?
On był lewicowcem z krwi i kości i jako taki zawsze był po stronie słabszych. Sam był kiedyś słabym, który prowadził podziemną walkę z silniejszymi. I to o wiele silniejszymi. Powstanie w getcie warszawskim było przecież z góry skazane na porażkę. Właśnie dlatego Edelman instynktownie sprzyjał Palestyńczykom. Ale myślę, że istota sporu pomiędzy Edelmanem a Izraelczykami leżała gdzie indziej. Edelman był ostatnim bundystą. Na zawsze pozostał wierny ideologii Bundu, największej w przedwojennej Polsce żydowskiej partii. I dlatego nie mógł zaakceptować Izraela.
Dlaczego? Na czym polegała ta ideologia?
Bund uważał, że Żydzi powinni pozostać w Polsce. Że to tutaj, a nie na Bliskim Wschodzie, jest ich miejsce i prawdziwa ojczyzna. Sprzeciwiał się emigracji do Palestyny i zaciekle zwalczał ruch syjonistyczny. Właśnie takimi kategoriami myślał Edelman. Dla niego domem była Polska, a nie jakiś odległy Izrael, w którym nie czuł się dobrze. „Żydowskie państwo?” – pytał. – „Jak to może być żydowskie państwo, skoro tu się nie mówi w jidysz?”
A w jakim języku rozmawiał pan z Markiem Edelmanem?
Właśnie w jidysz. Nigdy nie zapomnę spotkania z nim w mieszkaniu jego przyjaciół w Warszawie kilka lat temu. Piliśmy koniak, który mu przywiozłem z Izraela, i długo dyskutowaliśmy. To była dyskusja pomiędzy bundystą i syjonistą. Być może ostatnia taka rozmowa, jaka odbyła się w tym mieście. A przecież na początku XX wieku takich rozmów w jidysz w Warszawie toczyły się tysiące. Choć ostatecznie zwyciężył syjonizm, przed wojną oba te ruchy były równoprawnymi rywalami.
Dla Edelmana ten spór sprzed siedemdziesięciu lat wciąż był żywy?
Tak. Podam panu przykład: rozmawiałem z nim na temat bliskiego mi Żydowskiego Związku Wojskowego. Okazało się, że on do końca uważał prawicowych Żydów z ŻZW za „faszystów i bandytów”! Pytałem go: „Dlaczego się nie zjednoczyliście, dlaczego nie walczyliście razem?”. Odpowiedział, że nic by z tego nie wyszło z powodów ideologicznych. Jeżeli nawet wówczas, podczas walki z Niemcami, nie mogli się porozumieć, to proszę się nie dziwić, że wielu z nich nie porozumiało się również po wojnie.
Po wojnie wielu bundystów przyznało jednak rację syjonistom. Holokaust miał udowodnić, że Żydzi, aby być bezpieczni, muszą utworzyć własne państwo.
Marek Edelman nie podzielał tego poglądu. Uważał, że żydowskie życie w Europie, w Polsce, można odtworzyć. Że w Polsce jest miejsce dla Żydów.
Bund, jego zdaniem, nie został pokonany ideologicznie. Po prostu większość jego członków i zwolenników została wymordowana przez Niemców. On przetrwał. I uznał, że chociaż nie ma już Bundu, on musi tu pozostać i być wierny ideałom swojego ruchu. Przecież gdyby nie Holokaust, w Polsce żyłaby olbrzymia społeczność żydowska, Bund miałby się świetnie, a spór z syjonizmem toczyłby się do dziś.
I właśnie ta wierność przegranej sprawie Bundu powodowała, że Marek Edelman był dla wielu Izraelczyków niewygodny?
W dużej mierze tak. Pamiętam dyskusje z osobami, które zablokowały przyznanie mu honorowego doktoratu. Nie akceptowały, że Żyd może być nastawiony tak krytycznie wobec żydowskiego państwa. Nie jest tajemnicą, że ludzie, którzy kierują obecnie w Izraelu badaniami nad Holokaustem i powstaniem w getcie warszawskim, mają przekonania syjonistyczne. Nie byli w stanie go zrozumieć.
MOSZE ARENS (rocznik 1925) urodził się w Kownie. Już w młodości związał się z prawicowym ruchem syjonistycznym. W 1939 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych, a po II wojnie światowej znalazł się w Izraelu. Wstąpił tam w szeregi podziemnej prawicowej organizacji zbrojnej Irgun. Był jednym z założycieli i przywódców Likudu, partii, która obecnie rządzi Izraelem. Do dziś jest uważany za jednego z ideologów tej konserwatywnej formacji. Był ambasadorem Izraela w Waszyngtonie, trzykrotnie sprawował funkcję ministra obrony, raz – szefa dyplomacji. Napisał książkę o Żydowskim Związku Wojskowym Flagi nad gettem. Rzecz o powstaniu w getcie warszawskim.
Źródło: „Rzeczpospolita”, 9 października 2009 i 16 kwietnia 2011
11
Żydzi i komunizm
Rozmowa z profesorem ANTONYM POLONSKYM, historykiem z Brandeis University
Panie profesorze, co to jest żydokomuna?
To antysemickie hasło o bardzo starych korzeniach. Jego ślad pojawił się już w Nie-Boskiej komedii Krasińskiego, który opisał Żydów jako typowych rewolucjonistów. Według tego stereotypu przewrót bolszewicki to robota żydowska, a Żydzi pałają jakąś naturalną miłością do komunizmu i wszelkich społecznych radykalizmów. Rzeczywistość była oczywiście znacznie bardziej skomplikowana.
Wielu Żydów jednak związało się z ruchem komunistycznym.
Zacznijmy od początku. Czyli od emancypacji i asymilacji Żydów w XIX wieku. O ile na Zachodzie procesy te przebiegły bardzo sprawnie, o tyle na terytoriach polskich były bardzo słabe. Pewna integracja z resztą społeczeństwa nastąpiła tylko w Galicji i Kongresówce. Na wschodnich terenach byłej Rzeczypospolitej nie występowała prawie w ogóle. Właśnie dlatego wielu Żydów ciążyło ku lewicy. Socjalizm miał być sposobem na błyskawiczną integrację. Wizja pełni praw politycznych i powszechnej równości, które miały zapanować po zniszczeniu systemu kapitalistycznego, była bardzo nęcąca.
Ale przecież sam Marks pisał o Żydach jako o beneficjentach kapitalizmu, narodzie, który doskonale sobie radził w tym systemie.
To rzeczywiście bardzo ciekawy