Kroniki Nicci. Terry Goodkind
ochronnymi runami. Dokładnie znała każdy symbol; pamiętała, jak trener przyciskał rozpalone do czerwoności żelazo do jej ręki, wewnętrznej strony uda, do pleców. Każda runa była darem okupionym bólem, niezrównaną ochroną przeciwko magii. Pamiętała żar, syczący i dymiący, kiedy trener dłużej niż trzeba przytrzymywał żelazo na jej skórze, bo napawał się grymasem jej twarzy, skwierczeniem przypalanego ciała. Po paru pierwszych symbolach Adessa nauczyła się nie pokazywać tego grymasu, ignorować ból. Tak dawno to było…
Każdy wypalony znak czynił ją silniejszą, ponieważ już była wystarczająco mocna, żeby go otrzymać. Bezwartościowe kandydatki na morazeth, jęczące i drżące, odrzucano; niektóre od razu zabijano, innym pozwalano umrzeć na arenie albo – co gorsza – stawały się niewolnicami i resztę życia pędziły w upokorzeniu. Większość tych kobiet, którym się nie powiodło, odbierała sobie życie w ciągu tygodni.
Kiedy władczyni Thora osobiście nakazała jej zabić Maxima, Adessa nie marnowała czasu na gromadzenie prowiantu czy spakowanie plecaka. Po prostu zostawiła za sobą chaos na ulicach – rozbestwionych niewolników upojonych niezasłużonym wyzwoleniem, płonące budynki, grasujące zwierzęta – i wybiegła poza mury, żeby znaleźć Lustrzaną Maskę, zanim zdąży uciec.
Gdyby władczyni ją o to poprosiła, Adessa by została, żeby całą noc walczyć z rebeliantami, i nie przejmowałaby się rozlewem krwi, bo krew zdrajcy nie ma żadnej wartości. Lecz jej zadaniem było przyniesienie głowy Maxima i rzucenie jej – niczym melona – do stóp władczyni. W razie potrzeby Adessa poświęci resztę życia na osiągnięcie tego celu.
Szybko wybiegła poza mury, w ciemną noc. Po życiu spędzonym na ciężkim treningu i brutalnych walkach była silna. Miała ostry krótki miecz, sztylet w pochwie u prawego biodra, kolczastą rękawicę na lewej dłoni i złączony z nią więzią nóż agile, który wywoływał w ofierze straszliwy ból. To była zwyczajna broń. Sama Adessa była prawdziwym orężem, miała także w sobie dodatkową moc magii życia – moc rozwijającego się płodu, który wchłonęła z własnego łona, przywłaszczając sobie życie, któremu dała początek. Będzie znacznie lepsza od wodza-czarodzieja, kiedy go dopadnie.
W mrokach poza miastem odnalazła jego trop i gdy tylko się zorientowała, w jakim kierunku udał się Maxim, pognała za nim przez otwartą trawiastą równinę ku wzgórzom na południu.
Maxim zawsze był pełen rezerwy, leniwy i rozpieszczany przez wzgląd na swoją pozycję w Ildakarze. Adessa, ze zmysłami wyostrzonymi magią życia, z łatwością dostrzegała połamane źdźbła trawy, skłębione zielsko, chwytała woń przechodzącego. Maxim nie zdawał sobie sprawy, iloma olejkami i perfumami był skropiony. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, otoczony zapachami miasta, lecz teraz zostawiał za sobą woń, którą Adessa bez trudu wyczuwała.
Tuż przed świtem wśród wzgórz na południe od miasta natrafiła na widoczny znak na zboczu – miejsce, które Maxim oczyścił z trawy do gołej ziemi. Wódz-czarodziej wyrył sztyletem wzór skomplikowanego zaklęcia. Adessa wpatrywała się w narys, ale nie potrafiła rozpoznać, jaki to czar. Jednakże utrzymujące się mrowienie świadczyło, że to potężne zaklęcie.
Uklękła i dotknęła wilgotnych grudek ziemi wzdłuż głównych linii i przyjrzała się czerwono-czarnym śladom na opuszkach palców. To nie było tylko błoto, lecz ziemia zmieszana z krwią. Nie widząc w pobliżu zwłok człowieka lub zwierzęcia, uświadomiła sobie, że Maxim musiał do tego czaru przelać własną krew. Krew czarodzieja miała potężną moc. Ciekawa była, jakie zaklęcie rzucił.
Mając się na baczności, rozejrzała się wokół, nasłuchując odgłosów przedświtu – nieustannego szumu wiatru i szelestu traw, istot grasujących w ostatniej godzinie nocy. Czy Maxim wiedział, że go tropi? Czy rzucił czar kamuflujący, żeby ją zmylić? Nie, to było jakieś inne zaklęcie.
Czary Maxima nie miały dla niej znaczenia. Ważne było tylko pochwycenie go i zabicie. Widziała trop wiodący od krwawego narysu zaklęcia ku południu, na wzgórza na wypiętrzeniu nad rzeką Killraven. Zrozumiała, że kieruje się ku moczarom rozciągającym się całe mile w dolnym biegu rzeki.
Twarz Adessy zastygła w wyrazie zaciętej determinacji. Może myślał, że tam się ukryje. Nie dopuści do tego.
W pradawnych czasach rzeka Killraven była jedną z głównych dróg wodnych Starego Świata. Ildakar był początkowo rzecznym portem, tętniącym życiem ośrodkiem handlowym, do którego płynęły towary z górskich miejscowości w górze rzeki oraz z estuarium uchodzącego do morza na południu.
W czasie wojen czarodziejów, przed trzema tysiącami lat, oraz podczas wojny piętnaście wieków później czarodzieje Ildakaru bronili swojego miasta, zmieniając rzeźbę krajobrazu. Wypiętrzyli ziemię w niezdobyte urwiska wznoszące się wysoko ponad rzeką; Killraven zalała niziny, tworząc zdradzieckie bagniska – kolejną ochronę. Członkowie dumy z tamtych czasów nie zastanawiali się nad skutkami swoich działań. Woda zalała i zniszczyła wiele miejscowości, ale Ildakar był bezpieczny, chroniony przed wrogami.
Adessa przez dwa dni tropiła Maxima; trzymała się linii wzgórz, a wypiętrzenie stopniowo opadało ku rzece. Zostawiła Ildakar daleko za sobą, idąc śladem swojej „zwierzyny”. Próżniaczy wódz-czarodziej utrzymywał zadziwiająco dobre tempo.
Na zalanych nizinach, pełnych powykrzywianych, karłowatych drzew wczepionych w muł, trudniej jej było iść tropem Maxima. Szła po zbitych kępach traw, niewielkich wysepkach twardego gruntu pośród grząskich kałuż. Początkowo dróżka była wyraźna i Adessa widziała, którędy przeszedł Maxim, lecz wkrótce miała do wyboru tysiące możliwości; krok w lewo lub w prawo, ponad tym lub tamtym bajorkiem. Czuła dreszcz radości, znajdując głęboki odcisk stopy w błocie, tam gdzie wódz-czarodziej się potknął.
Moczary parowały, okolica robiła się coraz bardziej złowroga. Srebrzyste sieci rozpięte pomiędzy konarami były wystarczająco duże, żeby pochwycić ważki, ćmy o skórzastych skrzydłach, a nawet małe ptaki. Przyczajone okrągławe pająki rozmiarów jabłka wisiały niczym czarne owoce. Jeden z nich spadł na nagie ramię Adessy, zgniotła go dłonią, wyciskając posokę, i zmiotła z siebie cienkie drgające odnóża. Zastanawiała się, jak zdoła tu przeżyć wódz-czarodziej. Wściekłaby się, gdyby któryś z bagiennych potworów zabił Maxima, zanim ona zdąży go dopaść.
Uparcie go ścigała, wypatrując jego śladów, nim bagno zdoła je zatrzeć. Na ponad dzień zgubiła trop i musiała się cofnąć po niknących odciskach własnych stóp, wypatrując jakiegoś śladu. Przeczesywała zbite kępy traw na pagórkach, szukała wśród korzeni gruzłowatych drzew, przedzierała się przez pnącza i wysokie, ostre jak brzytwa trawy, brnęła przez błocko, szukając jakiegokolwiek śladu Maxima. Wódz-czarodziej zniknął.
Początkowo nie traciła nadziei, ale po wielogodzinnym bezskutecznym krążeniu po różnych szlakach zaczęła wpadać w rozpacz. Nie ośmieliłaby się wrócić do władczyni Thory bez głowy Maxima. Powiększyła obszar poszukiwań, przystawała, żeby się zastanowić, wytężała wszystkie zmysły, wypatrując najdrobniejszego śladu pozostawionego przez wodza-czarodzieja. Maxim był słaby i niedoświadczony, nie mogła dopuścić, żeby ją pokonał. Nie mogła.
Twarz miała upaćkaną błotem, krótkie ciemne włosy zlepione potem. Przeciskała się przez zarośla, rozcinając sztyletem pajęcze sieci. Kiedy wydostała się na otwartą przestrzeń, trafiła na bagiennego smoka.
Groźny, pokryty łuskami gad przywarł do ziemi. Miał kolczaste wyrostki wzdłuż kręgosłupa, podłużny pysk pełen zębisk mogących miażdżyć kości ofiary i wyrywać mięso. Łeb miał uniesiony, paszczę otwartą, wąskie ślepia mętne – zmienione w kamień.
Potwór został spetryfikowany. Pewnie próbował atakować Maxima i ten rzucił swój czar. Bagienny smok stał w trawie i błocie niczym groźnie wyglądający posąg.
Adessa