Śledztwo kapitana Brethertona. Annie Burrows
że ludzie piją to z własnej woli!
– Przecież właśnie pan to zrobił.
– Tak, ale… to… – skrzywił się – za karę.
– Za co?
– Za grzechy zbyt liczne, żeby je wymieniać. Lepiej porozmawiajmy o pani.
– O mnie? – zapiała.
– Tak, chcę o pani wiedzieć wszystko – oświadczył zdecydowanym tonem.
– To nie zajmie wiele czasu. Jestem mało interesująca.
– Nie dla mnie. Czy zdaje sobie pani sprawę z tego, jaka to przyjemność tańczyć z partnerką… że tak to ujmę… dobrze dopasowaną? Przy większości kobiet czuję się za duży, za ciężki i niezdarny. Ale nie przy pani.
– Och. – Lizzie poczuła, że znów się rumieni. Ale zanim zdążyła zapanować nad niesfornym językiem, dobiegły ją jej własne słowa: – Ze mną jest tak samo! Przy mężczyznach zwykle czuję się za duża, za ciężka i niezdarna.
– Czy zatem dziwi się pani, że chciałbym ją lepiej poznać?
– Ja… ja…
Tymczasem przywykłe do rutynowej usługi nogi zaniosły ją do dziadka. A kapitan ruszył za nią.
– A to kto, hę? – zapytał dziadek, marszcząc brwi.
– Kapitan Bretherton – przedstawił się Harry z obowiązkowym ukłonem.
– Co pan tutaj robi z moją wnuczką, młody nicponiu?
Lizzie wyczuła, że kapitan Bretherton się usztywnił.
– Chciałem jej podziękować za to, że zgodziła się ze mną zatańczyć.
– Litościwie zaprosił ją pan na parkiet? Ciekawe, doprawdy ciekawe…
Kapitan skłonił się lekko i oznajmił:
– Panie pułkowniku, panno Hutton, pozwolą państwo, że się pożegnam.
Kiedy zniknął w tłumie, Lizzie gwałtownie posmutniała. Najpewniej widziała go po raz ostatni. Wprawdzie mówił, że chciałby ją lepiej poznać, ale żaden mężczyzna, a już na pewno żaden człowiek honoru nie pozwoli nikomu nazywać się nicponiem ani obrażać panny, z którą się pojawia. Nawet gdy owa panna jest wnuczką tego, który obraża.
– Niewiele mu było trzeba, żeby dać drapaka. – Dziadek surowym wzrokiem odprowadzał kapitana Brethertona. – Ostrzegałem cię wczoraj przed takimi łapserdakami. Co ty sobie wyobrażasz, tańcząc z kimś takim, hę?
– On… poprosił mnie do tańca, a ja nie miałam powodu, żeby odmówić…
– Wciąż ten sam kłopot w takich miejscach jak to. Pełno tu obcych i każdy może się podać za markiza, księcia… – Chciała zaprzeczyć, ale brwi dziadka zjechały jeszcze niżej. – Czy kapitana. Założę się, że jego związek z wojskiem ogranicza się do obejrzenia defilady w Hyde Parku.
– Nie, dziadku, on służy w marynarce. On…
– Gra na twoich uczuciach z powodu Sama, tak?
Lizzie wzdrygnęła się. Po pierwsze, skąd kapitan Bretherton miałby wiedzieć, że miała brata, nie mówiąc o tym, że ten brat służył w marynarce? A po drugie, dlaczego miałby grać na jej uczuciach?
– Jak jeszcze raz przyjdzie tu węszyć, to mu powiedz, że nie masz posagu. Wtedy się przekonamy, jakie są jego prawdziwe intencje. – Dziadek zastukał laską w podłogę.
– Dobrze, dziadku – odparła najpotulniej, jak potrafiła. – Kiedy znów tu się pojawi, wyznam mu, że jestem biedna jak mysz kościelna.
Dziadek nasrożył się jeszcze bardziej, ale po chwili oparł się wygodnie i odwrócił, by kontynuować przerwaną rozmowę.
Lizzie zajęła swoje stanowisko za jego fotelem i zadumała się głęboko. To zdarzenie upokorzyłoby każdą dziewczynę nienawykłą do takich scen, tyle że dziadek chciał dla niej dobrze i na swój specyficzny sposób próbował ją chronić. Wiedział, tak jak i ona wiedziała od lady Buntingford, że do Bath ściągają tłumy mężczyzn poszukujących naiwnych panien, które mogą wyglądać koszmarnie, byle były posażne. Wytrawny uwodziciel wie, jak wmówić takiej pannie, że ma w sobie coś szczególnego. Coś, co potrafi docenić tylko on. I sprawić, że dziewczyna uwierzy w jego miłość, a on położy łapę na jej pieniądzach.
Dlatego im wcześniej poinformuje kapitana Brethertona, że nie ma żadnego majątku ani posagu, tym prędzej przekona się, czy jego zainteresowanie jej osobą jest szczere, czy nie.
Rozdział szósty
Pijalnię wód opuszczał z zaciśniętymi pięściami. Lady Rawcliffe słusznie twierdziła, że panna Hutton uczepi się każdej szansy, by wyrwać się spod kurateli dziadka, który traktuje ją okropnie. Przekonał się o tym dobitnie. Stary pułkownik powinien zainteresować się mężczyzną, który odprowadził jego wnuczkę, zamiast go przeganiać. I jeszcze obraził ją wobec tych starych dziwolągów, insynuując, że jedynym powodem, dla którego można poprosić pannę Hutton do tańca, to litość.
Harry oddalił się, zanim doszło do awantury. Nie mógł wdać się w jawny konflikt z pułkownikiem, gdy zamierzał się starać o rękę jego wnuczki.
Był wtorek, dzień karciany, nie miał więc szans zobaczyć się z panną Hutton i jakoś jej wynagrodzić tę przykrość. W sali balowej szykowano stoły do gry, a on nie ukrywał awersji do hazardu, zatem panna Hutton nie spodziewała się go zobaczyć. Nie pomyśli też zapewne, że wystraszył się jej dziadka.
A może jednak?
Kiedy wchodził na salę balową, miał wrażenie, że od ostatniej wizyty w tym miejscu minął co najmniej miesiąc, a nie zaledwie półtora dnia, coś bowiem się wydarzyło. Rano jak zwykle poszedł popływać, a gdy wrócił do hotelu, pod drzwiami swego pokoju zastał młodego i muskularnego mężczyznę z wiadomością od Rawcliffe’a i Becconsalla, którzy uznali, że Harry pilnie potrzebuje ochroniarza. Dlatego przysłali mu Dawkinsa, który miał działać pod przykrywką służącego. Jakiś czas zajęło im ustalanie strategii postępowania, a kiedy wreszcie osiągnęli porozumienie, okazało się, że jest za późno, by iść do pijalni. Z tego powodu Harry, wchodząc na salę, gdzie odbywał się wieczorny środowy koncert i gdzie spodziewał się spotkać pannę Hutton, był podenerwowany.
Ten niepokój jednak nie miał nic wspólnego z poszukiwaniem mordercy Archiego. Cóż, nawet gdyby nie udało mu się pogłębić swojej znajomości z panną Hutton, i tak musiał ją przekonać, że nie zatańczył z nią z litości. Chociaż w pewnym sensie trochę jej współczuł. Ta panna naprawdę potrzebowała kogoś, kto by dodał jej pewności siebie, pozwalając w pełni rozkwitnąć i stać się kobietą, którą każdy mężczyzna chętnie nazwałby swoją żoną.
Każdy, z wyjątkiem niego. Owszem, w ramach misji udawał kawalera do wzięcia, ale przecież nie miał tej pannie nic do zaoferowania. Z Francji wrócił jak wydmuszka, cień siebie samego sprzed lat. A przecież również wtedy nie stanowił żadnej partii. Żył z żołdu, a to znaczyło, że jego żona musiałaby ciężko walczyć o codzienny byt, i to samotnie, bo on byłby stale na morzu.
Rozejrzał się po sali w poszukiwaniu Lizzie. Co najmniej o głowę wyższa od pozostałych dam i górująca nad większością mężczyzn, była łatwa do wypatrzenia w każdym pomieszczeniu. A jej srebrzystoblond włosy dodatkowo rzucały się w oczy. Już za pierwszym razem, w pijalni wód, nie miał najmniejszego kłopotu ze znalezieniem jej w tłumie.
Uśmiechnął się na wspomnienie tamtego incydentu, kiedy wpadła na niego z impetem i wytrąciła