Oficer. Eliza Orzeszkowa

Oficer - Eliza Orzeszkowa


Скачать книгу
która oczy rozszerza, wszystką krew rzuca do serca, nogi wprawia w drżenie.

      Gdy coraz zwężało się i zaciemniało otaczające młodzieńca koło żołnierzy i bagnetów, siwa kobieta w czarnej sukni z wysiłkiem nadludzkim przedarła się ku synowi i odpychana, ramionami objąć go nie mogąc, roztaczała je za nim jak drżące skrzydła, które to opadały, grubiańskim pchnięciem w dół strącane, to podnosiły się znowu, gdy usta targane konwulsją postrachu wyszeptywały jedno tylko, wciąż jedno słowo:

      – Zmiłujcie się! Zmiłujcie się! Zmiłujcie się!

      Nagle przeraźliwym głosem krzyknęła:

      – Zabijają!

      Bo kilka naraz bagnetów już ostrzami oparło się o pierś i skrzyżowane ramiona młodzieńca.

      Lecz w tejże chwili piękna dziewczyna, w białej, porannej odzieży, wysoka i silna, przedarła się przez las uzbrojonych ramion i obu rękoma chwytając mordercze bronie, usiłowała od piersi brata je usuwać. Nie zdołałaby tego dokonać, lecz rozsypały się jej od głowy do kolan niedbale przedtem zwinięte włosy złote i z szerokich rękawów odzieży wychyliły się przedramiona jak alabaster białe.

      Kilka grubych głosów śmiać się i wołać zaczęło:

      – Ech, krasotka! Bieleńkaja! Prelest' kakaja! Pagodi! Dostanie się i tobie! Atstupiś, a to pocełuju!

      Wtedy stało się coś nadzwyczajnego. Siwa kobieta w czarnej sukni jak ptak zleciała z ganku i leciała przez dziedziniec ku ogrodowi, z rozpostartymi ramionami, z twarzą jak chusta białą, z jednostajnym wciąż, ustawicznym, coraz głośniejszym wołaniem:

      – Gdzie kapitan? Gdzie kapitan! – Przed tym krzyczącym widmem rozstępowały się lub uchylały z drogi gromady pijanych ludzi, aż u wejścia do ogrodu przed dwoma nadchodzącymi oficerami stanęło i ze splecionymi u piersi rękoma powtarzać zaczęło po wiele razy, nieskończenie.

      – Panie kapitanie! Moje dzieci! Moje dzieci!

      Teraz i oni już z dala dostrzegli. Rozpalone od trunku i wzburzonych namiętności twarze żołnierzy, ostrza bagnetów ze wszech stron skierowane ku opartemu o słup ganku młodzieńcowi, piękna dziewczyna, cała w splątanych złotych włosach, szarpiąca się w ramionach rękawami munduru okrytych…

      Dwaj różni ludzie, dwa różne wrażenia.

      Po smagłej twarzy kozackiego setnika przeleciały błyskawice uśmiechów swawolnych i srogich, czerwone usta niedbale rzuciły do towarzysza słowa.

      – Niczewo siebie barysznia! Stoit ruskago sałdata!

      Ale dowódca roty pieszej słów tych nie słyszał.

      Szerokimi ramionami jego wstrząsnęło drgnienie i krew falą gwałtowną rzuciła się mu do bielszego do policzków czoła.

      – Ech, czort waźmi! Napiliś! Nieszczastje budiet! – wykrzyknął i z twarzą, na której gniew walczył z przestrachem, kroku przyśpieszył. Przyśpieszał go ciągle, aż biec zaczął, biegnąc wpadł na wschody gankowe i zaryczał. Bo ryczenie to było raczej niż krzyk, grzmot to był głosu przeciągły i wyrzucający z piersi grad wyrazów obelżywych i grożących. Jedną ręką pałasz z pochwy do połowy wysuwając, drugą ku dziedzińcowi wyprężał.

      – Precz! Precz! Precz! Do wozów i koni! Gotować się do odjazdu!

      Minuta, dwie minuty i ganek opustoszał. Po twarzy kapitana ściekały strugi potu, ocierał je chustką, mrucząc jeszcze niezrozumiałe połajania i przekleństwa. Wzruszenie, którego doznał i wysiłek, którego dokonał, musiały być wielkie.

      Siwa kobieta, kryjąca dotąd u czarnej swej sukni wzburzoną i rozpłakaną twarz córki, zbliżyła się teraz do człowieka, który uratował życie i cześć jej dzieci. Drżąca jeszcze i jak papier blada szepnęła:

      – Dziękuję.

      On oburkliwie zamruczał:

      – Nie za czto! Nie za czto! To moja powinność!

      Potem ruchem porywczym zwrócił się do młodego gospodarza domu i głosem szorstkim, ale nie podniesionym, nie gniewnym, mówić zaczął:

      – Oj, wy bezumcy! Co wy narobili! Ot nieszczęście! Ale sami… sami… sami wy winni… bezumcy wy! Ślepcy! Obłąkańcy!

      Wstrzymał się, obejrzał za siebie i ujrzawszy stojącego w pobliżu setnika Kozaków na niego i innych zawołał, aby żołnierze gotowali się do odjazdu, aby za minut dziesięć byli na wozach i na koniach, rozkazywał.

      Setnik, niższy rangą, podniósł rękę do czoła, salutował, lecz w celu spełnienia rozkazu nie odszedł, kobieta zaś w czarnej sukni, już nieco uspokojona, znowu do kapitana przemówiła:

      – Panie! Uratował pan dzieci moje… od rzeczy strasznych. Pragnę wiedzieć, komu wdzięczność jestem winna… jakie jest pana nazwisko?

      Rzecz dziwna! Słowa te głosem łagodnym i od wzruszeń doznanych drżącym wymówione jakby czymś twardym czy ostrym w kapitana ugodziły.

      Znowu pod suknem munduru zatrzęsły się jego szerokie ramiona i znowu fala krwi aż po brzegi płowych włosów zalała mu czoło. Z ponurym błyskiem oczu, szorstko i szybko odrzucił:

      – Na czto wam moja familja? Co wam do tego?

      Setnik kozacki, zamiany słów tych słuchając, miał na ładnej, smagłej twarzy uśmiech zagadkowy i przez ogniste oczy jego, utkwione w twarzy kapitana, przemknął błysk zjadliwego szyderstwa. Potem znowu przed starszym rangą towarzyszem stanął w wyprostowanej postawie, z ręką do czoła podniesioną.

      – Mam honor donieść, że żołnierze strawy jeszcze nie zjedli i że należy się im…

      – Na konie wsiadać! Do wymarszu! Słuszat'! – krzyknął kapitan i setnik z ganku zawołał:

      – Na koń! Marsz!

      Kapitan na gospodarza domu ani na dwie stojące przy nim kobiety nie spojrzał, czapki jednak, posępnie w ziemię patrząc, uchylił, ciężkim krokiem z ganku zszedł i na przygotowanego mu konia wsiadłszy, z wolna pomiędzy ruszający się tłum żołnierzy wjechał.

      W kilka minut potem dziedziniec był już pusty. Jeszcze jakiś zapóźniony wóz szybko pod stajniami przejechał, jeszcze za sztachetami, za budynkami przebiegły jedne, drugie straże kozackie z posterunków zjeżdżające, jeszcze od oddalającego się i sznurem na drodze wyciągniętego wojska dochodził poszum głosów ludzkich, z turkotem wozów i tętentem nóg końskich zmieszany, ale dziedziniec pusty był i nie było w nim nikogo oprócz zdeptanych muraw, połamanych krzewów i kwiatów, błyszczących okruchów, porozbijanych naczyń, kałuż rozlanego trunku i podnoszących się nad tym wszystkim smrodliwych, ohydnych wyziewów.

      Piękna dziewczyna z roztarganymi włosami i nabrzmiałą od płaczu twarzą rzuciła się ku matce, ręką na las wskazując.

      – Mamciu! Oleś tam! I oni tam poszli! W ręce im wpadnie! Zabiorą… może zabiją!…

      II

      Aleksander Awicz miał lat dwadzieścia pięć, budowę ciała kształtną i silną, wyraziste rysy twarzy i wśród smagłej cery ciemnego blondyna piękne, szafirowe oczy.

      Przed rokiem wrócił ze stolicy państwa, gdzie ukończył jakieś nauki wyższe, do swej niedużej, lecz ładnie pomiędzy las i jezioro rzuconej wsi rodzinnej, w której zamieszkał.

      W rodzinie i szerokiej okolicy nazywano go wesołym Olesiem.

      Słusznie go tak nazywano; bo i teraz nawet, gdy obóz powstańców opuścił, a w drodze, którą miał przed sobą, spotkać go mogły niebezpieczeństwa poważne, na twarzy jego ocienionej daszkiem małej czapki malowało się gorące, wezbrane mową obfitą i uśmiechem wesołym wybuchnąć gotowe


Скачать книгу