Ziemia obiecana, tom drugi. Władysław Stanisław Reymont
Reymont
Ziemia obiecana, tom drugi
I
– A teraz go w grzbiet, a teraz z drugiej strony, a teraz w głowę. Ot i jeszcze raz, i jeszcze jeden razik, dobrodzieju mój kochany.
– Walisz ksiądz kartami jak cepem – szepnął z goryczą stary Borowiecki.
– To mi przypomina jedno zajście. Było to u Migurskich w Sieradzkiem…
– Cepem nie cepem – przerwał ksiądz, przymrużając z lubością oczy – a ślicznymi atucikami, dobrodzieju mój kochany. Chowam ja jeszcze damusie, żeby grzmotnąć twojego królika, Zajączkowski.
– To się pokaże! Ale ksiądz ma paskudny zwyczaj przerywania; ust otworzyć nie można, bo ksiądz zaraz przerywasz. Oto, jak rzekłem, u Migurskich…
– U Migurskich, czy nie u Migurskich, ale to już słyszeliśmy, dobrodzieju mój kochany, ze sto razy, nie prawda, panie Adamie? – zwrócił się do starego.
– E, co mi tu ksiądz będziesz uwagi ciągle robił. A, jak Pana Boga kocham, czego za wiele, tego i zanadto. Myślałbyś ksiądz lepiej o nabożeństwie, a nie o tym, czy kto co mówił lub nie mówił.
Rzucił karty na stół i porwał się zirytowany.
– Tomek, huncwocie jeden, a zakładaj konia – huknął potężnym basem przez okno na podwórze.
Szarpał mocno wyczernione wąsy i sapał zapalczywie.
– No widzicie go! Smyk jeden, ja mu po ludzku zwracam uwagę, a ten zaraz na mnie, jak na swojego parobka: huru buru! Jasiek, bo mi fajeczka zgasła.
– No, sąsiedzie, bo pan Baum rozdaje karty.
– Nie będę grał, jadę do domu. Już mam dosyć jegomościnych kazań. Wczoraj u Zawadzkich opowiadam o koniunkturach politycznych, a ksiądz mi zaprzecza publicznie i wydrwiwa – burczał szlachcic, przemierzając wielkimi krokami pokój.
– A boś jegomość, dobrodzieju mój kochany, gadał rzetelne głupstwa. Jasiek, a ty smyku jeden, daj no ogieńka, bo mi fajeczka zgasła.
– Ja gadałem głupstwa! – wykrzyknął Zajączkowski, przyskakując z pasją do księdza.
– A głupstwa – odszepnął ksiądz, pykając z długiej fajki, którą mu mały chłopak zapalał, przyklęknąwszy na podłodze.
– A, Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami – zawołał ze zgrozą Zajączkowski, rozkrzyżowując ręce.
– Ksiądz dobrodziej jest na ręku – rzekł Maks Baum, podsuwając mu karty.
– Siedem pik – zawołał ksiądz. – Zajączkowski, jesteś na ręku.
– Idę na ciemno – zawołał szlachcic i siadł spiesznie do stolika, ale nie zapomniał jeszcze urazy do księdza, bo rozejrzawszy się w kartach, mówić zaczął:
– I jak tu może być co, jak tu ogół może mieć jasne pojęcie o polityce, kiedy jego naturalni przewodnicy są tak ciemni.
– Osiem trefli, bez atu – licytował ksiądz.
– Przejdę się. Dobrze, zaraz ksiądz zobaczysz co będzie za gra. Bo jak ksiądz nie masz żołędzi, to księdza mocno zaswędzi.
– Zaswędzi nie zaswędzi, ale jak ci pan Baum wyciągnie te żołędziki, jak cię asikiem wytnie, to kichniesz. A co, syneczku, a co, a nie chwal się, a nie mów amen przed in saecula saeculorum1, dobrodzieju mój kochany, ha, ha, ha! – śmiał się na całe gardło z miny Zajączkowskiego i tak był rad, że trzepał cybuchem po sutannie i poklepywał Maksa obok siedzącego. – Górą miasteczko Łódź, górą fabrykanciki. A niechże ci, dobrodzieju mój kochany, Pan Bóg bliźniateczki da za to, żeś tak zajączka oporządził. Poleżysz bez nóżki, poleżysz. Jasiek, a daj no, smyku, ogieńka, bo mi fajeczka zgasła.
– Ksiądz jak poganin jaki, tak się z cudzych nieszczęść cieszysz.
– Już tam temu daj spokój, a co leżysz, to leżysz. Cały rok nas obłupiał ze skóry, to niechże teraz grosiki zapłaci.
– Po dwadzieścia groszy na tydzień wygrywałem. Po dwadzieścia groszy, słowo honoru panu daję! – szepnął Zajączkowski przez stół do Maksa.
– „Poszły panny na rydze! na rydze! na rydze!” – zaczął nucić stary Borowiecki, przytupając2 do taktu w stopień fotelu, na którym siedział i jeździł, bo był w połowie sparaliżowany.
Cisza na chwilę zapanowała w pokoju.
Cztery świece stojące po rogach stolika jasno oświetlały zielone pole walki i twarze walczących.
Zajączkowski milczał, był zły na księdza, z którym od lat dwudziestu kłócił się przynajmniej dwa razy na tydzień.
Muskał wyczernione wąsy i rzucał groźne spojrzenia spod ogromnych krzaczastych brwi na Maksa, który go „kładł bez trzech”, a czasami trzaskał się ze złością w łysinę, po której muchy spacerowały.
Ksiądz wychudłą, ascetyczną i dobrotliwą twarz pochylał nad stołem, czasem pykał z fajki i okrywał się dymem, a wtedy zapuszczał ostre spojrzenie czarnych, bardzo żywych oczów w karty przeciwnika, z czego zresztą nigdy nie korzystał.
Maks ze skupioną twarzą grał bardzo uważnie, bo przeciwnicy byli mistrzami w preferansie, i w przerwach leciał oczami po oknach, którymi księżyc zaglądał i do dalszych pokojów, skąd go dochodziły głosy Anki i Karola.
Pan Adam zaś ciągle nucił, wybijał takt, szarpał bujną, choć przerzedzoną czuprynę i przy każdej nowej grze wołał:
– Śliczny kolor, długi kolor. Dam ja wam teraz basałyki. Król z damą, a dwór za nią. Zaczniemy bić do ataku.
„Hej mazury, bijcież z góry, a kosami, osękami” ta ra ra ta, ta! Szlusuj z prawego! – komenderował energicznie i z rozpłomienioną twarzą, ruchem jakby się rzucał do ataku, bił kartami w stół.
– A to byś jegomość grał po ludzku. A te twoje przyśpiewki to tylko rozpusta żołnierska i nic więcej dobrodzieju mój kochany. Jasiek, a daj no ogieńka, bo mi fajeczka zgasła.
– To szlusuj, przypomina mi bardzo ciekawe zajście, jakie miało miejsce…
– U Migurskich w Sieradzkiem, słyszeliśmy już i to, słyszeli, dobrodzieju mój kochany.
Zajączkowski spojrzał groźnie na uśmiechniętą twarz księdza, ale nie rzekł nic, tylko odwrócił się do niego bokiem i grał dalej.
Maks raz jeszcze rozdał karty i po licytacji poszedł do Karola.
– Jasiek, a otwórz no okienko, bo tam ptaszeczki boże tak śpiewają.
Chłopak otworzył okno na ogród i pokój zalały chóry słowiczych głosów i fale zapachów bzów kwitnących pod oknami.
W pokoju, do którego poszedł Maks, nie było lamp, natomiast świecił księżyc sunący po tafli ciemnego szafiru niebios.
Okna były otwarte i wpływał nimi czerwony, rozśpiewany wieczór.
Siedzieli w milczeniu.
– Ładna kolekcja mamutów – szepnął Karol do Maksa, bo w pokoju gry znowu wybuchła burza i Zajączkowski krzyczał przez okno, żeby mu konie zakładali natychmiast, a pan Adam śpiewał na całe gardło:
– „A choć chłodno i głodno, żyje sobie swobodno!”
– Często grywają ze sobą?
– Co tydzień i przynajmniej dwa razy na tydzień się kłócą i rozjeżdżają bez pożegnania, co im zresztą wcale nie przeszkadza żyć w wielkiej przyjaźni.
– Pani ich godzić musi nieraz?
– O nie, bo raz spróbowałam, a ksiądz zaperzony krzyknął na mnie: „Niech jegomościanka pilnuje udojów!” Zresztą, oni nie mogliby żyć bez siebie, a będąc ze sobą, nie mogliby się nie kłócić.
– Ale co twój ojciec w Łodzi pocznie bez nich? – zwrócił się Maks do Karola.
– A bo ja wiem, również w ogóle nie wiem, po co ojcu chce się Łodzi?
– Pan
1
2