Hrabia Monte Christo. Александр Дюма
a z nim przyszedł lekarz i kilku oficerów.
Nastąpiła chwila milczenia; to na pewno lekarz przystąpił do łóżka i oglądał zmarłego.
Wkrótce dały się słyszeć pytania. Lekarz rozpoznał chorobę, która dotknęła starca i oświadczył, że ksiądz nie żyje.
W padających pytaniach i odpowiedziach wyczuć można było lekceważenie, które oburzyło Edmunda. Wydawało mu się, że cały świat powinien odczuwać choć część tej sympatii, jaką darzył biednego księdza.
– Nie cieszy mnie to bynajmniej – rzekł komendant w odpowiedzi na oświadczenie lekarza, że starzec rzeczywiście zmarł – to był bardzo łagodny więzień, bawił nas swoim bzikiem, a i łatwo go było strzec.
– O tak! – wtrącił dozorca. – Tego to można było wcale nie pilnować, proszę pana komendanta. On by tu przesiedział i pięćdziesiąt lat, a ręczę, że ani razu nie pomyślałby o ucieczce.
– A jednak myślę – odpowiedział komendant – że należałoby jednak upewnić się, czy więzień rzeczywiście umarł; nie wątpię o pańskiej wiedzy, doktorze, ale jestem tu za wszystko odpowiedzialny.
Znowu nastało absolutne milczenie; Dantès domyślił się, że lekarz zabrał się ponownie do badania trupa.
– Możesz pan być spokojny – rzekł wreszcie lekarz – on nie żyje, ręczę za to.
– Wiesz pan bardzo dobrze – nalegał komendant – że w podobnych wypadkach nie poprzestajemy tylko na obejrzeniu zwłok; pomimo oczywistych pozorów, niech pan będzie łaskaw dokonać dzieła do reszty, czego wymagają przepisy.
– A więc niech rozgrzeją do czerwoności żelazo – rzekł lekarz – chociaż to jest doprawdy zbyteczne.
Ten rozkaz przejął Dantèsa drżeniem.
Dały się słyszeć szybkie kroki, skrzypienie drzwi, ktoś chodził tam i z powrotem po celi, w chwilę później wszedł klucznik więzienny i oznajmił:
– Oto rozpalone węgle, a w nich żelazo.
Nastała znowu chwila ciszy; potem zaskwierczało przypiekane ciało i silny, mdląc odór przeniknął nawet przez mur, za którym Dantès nasłuchiwał z największym przerażeniem. Od tej woni zwęglonego ludzkiego ciała potem zrosiło się czoło młodzieńca, który bliski był już omdlenia.
– Widzisz pan, że nie ma żadnych wątpliwości – rzekł lekarz. – Przypalanie pięt jest decydujące. Biedny wariat, wyleczył się ze swojego szaleństwa i uwolnił z więzienia.
– Czy nie nosił czasem nazwiska Faria? – zapytał jeden z obecnych.
– Tak właśnie; według tego, co utrzymywał, miało to być bardzo stare nazwisko; zresztą był to człowiek bardzo uczony i rozumny pod każdym względem, poza jednym: gdy rozprawiał o swoich skarbach. W tej sprawie nie dawało się z nim dogadać.
– To jest choroba zwana monomanią – rzekł lekarz.
– Nie mieliście nigdy powodu, aby się na niego uskarżać? – zapytał komendant dozorcy, co zwykle przynosił księdzu żywność.
– Nigdy, panie komendancie – rzekł dozorca. – Przeciwnie; nieraz opowiadał mi bardzo ciekawe historie; a gdy razu jednego moja żona była chora, dał mi receptę na lekarstwo, które ją uleczyło.
– Ach! Proszę, proszę, nie wiedziałem, że miałem tutaj kolegę – zadrwił lekarz. – Spodziewam się, panie komendancie – dodał ze śmiechem – że raczysz z nim postąpić z należytymi względami.
– Naturalnie, bądź pan spokojny; wyprawimy mu przyzwoity pogrzeb, będzie miał najlepszy worek, jaki znajdziemy; wystarczy to panu?
– Czy mamy wykonać tę ostatnią formalność w obecności pana komendanta? – zapytał dozorca.
– Oczywiście; tylko pospieszcie się, nie mogę przecież tu tkwić przez cały dzień.
Znowu dała się słyszeć krzątanina; w chwilę potem szelest rozkładanego płótna dobiegł uszu Edmunda; skrzypnęło łóżko; na posadzce rozległy się ciężkie kroki, jakby ktoś podnosił wielki ciężar; następnie łóżko znów skrzypnęło pod tym ciężarem.
– Zobaczymy się więc wieczorem – rzekł komendant.
– Czy będzie msza? – zapytał jeden z oficerów.
– Niemożliwe – rzekł komendant. – Kapelan poprosił mnie właśnie wczoraj o urlop na tydzień; chce się udać do Hyères. Zaręczyłem mu w imieniu wszystkich naszych więźniów, że nie będzie potrzebny – biedny ksiądz, niepotrzebnie się pospieszył, miałby swoje requiem.
– Ech, co tam! – odezwał się lekarz z bezbożnością właściwą dla ludzi tego stanu. – Staruszek był przecież duchownym, Bóg będzie miał wzgląd na niego i nie pozwoli, aby piekło cieszyło się złośliwie, że mu przysłano księdza.
Ogólny śmiech skwitował ten prymitywny żart.
Tymczasem trwało owijanie ciała w całun.
– Przyjdźcie wieczorem – rzekł na koniec komendant.
– O której? – zapytał klucznik.
– O dziesiątej albo jedenastej.
– Czy ma ktoś czuwać przy nieboszczyku?
– A po co? Zamknąć celę, jak się zamykało, gdy żył i tyle!
Odgłos oddalających się kroków powoli zanikał, głosy ucichły, drzwi skrzypnęły, klucz zazgrzytał w zamku, zgrzytnęły zasuwy i nastała cisza bardziej posępna od ciszy, która towarzyszy samotności: cisza śmierci zawładnęła wszystkim, wśliznęła się nawet do zlodowaciałego serca młodzieńca.
Wtedy bardzo powoli wypchnął głową płytę i rozejrzał się badawczo po celi.
Cela była pusta: Dantès wyczołgał się z podkopu.
20. Cmentarz zamku If
Na łóżku, oświetlony słabym blaskiem mglistego dnia, który przenikał przez okienko, leżał płócienny wór, a w jego załamaniach widoczny był zarys długiej, sztywnej sylwetki; był to całun Farii – ten całun, który tak niewiele kosztował wedle dozorców. A więc wszystko się skończyło. Dokonał się materialny rozdział między Dantèsem i jego przyjacielem; Edmund nie spojrzy już w jego oczy, które zostały otwarte, jakby chciały zajrzeć za granicę śmierci; nigdy już nie uściśnie tej przemyślnej ręki, która zdarła zasłonę zakrywającą przed nim tyle tajemnic. Faria, ten użyteczny, dobry człowiek, do którego tak mocno się przywiązał, istniał już tylko w jego pamięci. Edmund usiadł na tym straszliwym łożu i oddał się gorzkim, ponurym rozmyślaniom.
Sam! Znów został sam! Znów zapadł w ciszę, a wokół otaczała go nicość!
Sam! Ani widoku, ani głosu tej jedynej istoty, która go przywiązywała jeszcze do życia! Nie lepiej byłoby pójść za Farią, aby zapytać Stwórcę o zagadkę bytu, choćby przyszło przejść przez wrota cierpienia. Myśl o samobójstwie, którą przyjaciel odegnał, którą usunęła jego obecność, zaczęła jak widmo krążyć w myślach Edmunda, gdy tylko znalazł się przy zwłokach Farii.
– Gdybym mógł umrzeć – rzekł sam do siebie – poszedłbym tam, gdzie on i znowu bym go spotkał. Lecz jakże umrzeć? Nic trudnego – sam sobie ze śmiechem odpowiedział. – Zostanę tu, rzucę się na pierwszego, co tu wejdzie, zabiję go, a potem zetną mi głowę na szafocie.
Ale jak to się zdarza w wielkich cierpieniach jak i podczas gwałtownego sztormu, nagle przepaść otwiera się między dwoma szczytami bałwanów – podobnie było z Dantèsem: cofnął się na myśl o tej haniebnej śmierci, i odbiwszy się gwałtownie od dna rozpaczy,