Złota nitka. Eliza Orzeszkowa
zień, jakim był dzisiejszy, nazwać można pięknym czy brzydkim? sama nie wiem. Zależy to zapewne od upodobania i usposobienia. Jedni lubią słońce upalne i błękity, usiane iskrami, inni, zmęczeni może nieco – któż oprócz nich powiedziéć może czém? – z rozkoszą topią oczy w chmurném sklepieniu, w mgle, w zmroku.
Dziś po południu wyszłam na przechadzkę, za dwór, za drogę, którą jeżdżą i chodzą ludzie, w pole daleko. Jeszcze to niby lato, ale zboża już zżęte, ziemię okrywa kolczata ścierń, pośród któréj, na miedzach, sterczą tu i ówdzie kąkole, dziewanny i polne grochy. Dzikie grusze, stróżujące nad pustemi zagonami, jeszcze zielone, ale od skwarów i kurzawy przywiędłe i ciemne, brzozy zaś i olchy, dokoła ogrodu dworskiego i przy drodze rosnące, połyskują z dala, niby rzeźbami z bronzu, zżółkłemi gałęźmi; pracy ludzkiéj, ruchu i gwaru, które jéj towarzyszą, ani śladu. Wieś nawet, długim rzędem chat na tle półkolistego lasu szarzejąca, nie daje znaków życia. Zkądciś tylko, z przeciwnéj strony drogi, płyną powietrzem melancholijne wołania, którymi oracze napędzają leniwe swe woły; od dworu dochodzi basowy turkot młocarni, podobny zdala do podziemnego, nieustającego grzmotu; pod czarnym lasem wiją się sine wstęgi dymów, oznaczające miejsca pastwisk, które téż od chwili do chwili ozywają się przenikliwym, kilka nut żałośnych do nieskończoności powtarzającym, śpiewem fujarek. Nad tém wszystkiém niebo, od skłonu do skłonu okryte płachtą białych obłoków, gdzie niegdzie tylko wzdymającą się w ciemne, na różny sposób wyrzeźbione chmury, a pośrodku nieba, z za białéj płachty, w miejscu tym niby muślin rozrzedzonéj, tarcza słoneczna omglona, bez promieni, do okrągłego, blado-złotego opłatka podobna. Mylę się. Nie była ona całkiem bez promieni; bo gdy, ścigając okiem jaskółki, które długim, czarnym sznurem ciągnęły ku zachodowi, spojrzałam na to blade i smutne słońce, zobaczyłam promień jego jeden jedyny, złotą niby nitkę, która świeciła i urywała się wysoko.
Kto mi wskaże te napowietrzne drogi, któremi przylatują do nas wspomnienia? Kto mi powié, dlaczego pogoda dzisiejsza, taka smutna i taka cicha, przyniosła przed pamięć moję jednę znaną mi kiedyś kobietę i jeden moment z jéj życia? Było to przypomnienie tak nagłe i wyraźne, że w chwili właśnie, gdy patrzałam na ów promień słoneczny, bardzo wysoko świecący, pomiędzy nim a oczyma memi przesunęła się, jak żywa, i nawet uśmiechnęła się do mnie, piękna, lecz bardziéj jeszcze niż piękna, zajmująca twarz Felicyi Olińskiéj.
Po raz piérwszy zobaczyłam ją wtedy, gdy, ze wsi przybywszy do Ongrodu, odwiedziłam dom Józefa Olińskiego. Odwiedziłam go z przyczyny interesów pieniężnych, musiałam przeto coś o nim wiedziéć. Wiedziałam, że Józef Oliński był ex-właścicielem ziemskim, który, sprzedawszy majątek swój, osiadł na miejskim bruku częścią z potrzeby, częścią z dobréj woli; że był on człowiekiem nieposzlakowanéj uczciwości; że dość zamożnym, lecz wcale niebogatym będąc, utrzymywał w domu swym wiele osób, do bliższéj i dalszéj rodziny jego należących; że nakoniec żonatym był po raz drugi i z piérwszego małżeństwa miał troje dzieci. Takiemi wiadomościami zaopatrzona, weszłam do saloniku, dość obszernego i napełnionego osobami różnéj płci i różnego wieku.
Na spotkanie moje, od karcianego stolika, z nad którego powstał, postąpił gospodarz domu, człowiek około pięćdziesięcioletni, z leniwą trochę i senną, ale sympatyczną powierzchownością. Wysoki i barczysty, musiał on miéć za młodu postawę piękną, którą nadwerężała teraz znaczna otyłość. Jasno płowe i siwiejące włosy jego w szczególny sposób odbijały od czerstwéj, rumianéj twarzy, pośród któréj świeciły blado błękitne, pełne dobroci oczy. Ta-to właśnie dobroć, widocznie uwydatniająca się nietylko w spójrzeniu, ale w wyrazie ust i uśmiechu jego, czyniła go sympatycznym. Powitał mię, nie jako osobę dla interesu przybywającą, ale jako miłego gościa, i od razu, niezgrabnie trochę, lecz bardzo poczciwie, wprowadził mię w koło swéj rodziny. Odbyło się to w ten sposób, że naprzód zupełnie niespodzianie usłyszałam wymienione własne swoje nazwisko, a potém przez pięć minut brzmiały mi w uszach imiona i tytuły przedstawianych mi osób.
– Matka moja, Franciszka Olińska; ciotka moja, Anna Liniewska; wuj mój, Alojzy Choimski; siostra moja, Michalina Olińska; córka moja, Emilia; syn mój Władysław; synek mój, Mieczyś; goście nasi i przyjaciele: pani Zuzanna Skwierska, pan Ludwik Okimski.
Skończywszy, zapytał:
– A gdzież Felcia?
Zapytanie to dało początek następującéj, krótkiéj, lecz żwawéj rozmowie.
– Toż przecie do miasta poszła.
– Poco? czego?
– Toż przecie po ciastka.
– Po jakie ciastka?
– Ależ, mój Józiu, do kawy przecie…
– To czemuż kto inny nie poszedł?
– Ależ, mój papo, przecie nikt tak papie nie dogodzi…
– To prawda. Ale zaraz powróci?
– Naturalnie zaraz; bo i my w „bałamuta” grać nie możemy.
– A dlaczegoż nie możecie?
– Bo klucz od komody, w któréj karty, u niéj.
– Przepraszam, bardzo panią przepraszam – zwrócił się do mnie pan Oliński – ale chciałem przedstawić pani jeszcze i żonę moję! Gromadka nas jest, jak pani widzi, spora, ale jakoś – dzionek po dzionku przechodzi i… dobrze! przyznam się nawet pani dobrodziejce… choć to może i wstyd trochę, że od czasu, jak porzuciliśmy wiejskie kłopoty i nudy, a osiedliśmy sobie w miasteczku, odżyliśmy wszyscy. Zawsze tu jakoś to ten, to ów odwiedzi, pogawędzi, i… w preferansika…
– Kościół blizko – przerwała matka.
– Doktor i apteka pod ręką – dorzuciła ciotka.
– Ga… ga… gazety co… co… codzień – wypowiedział mocno zająkliwy wuj.
– Żeby tylko nie gimnazyum, i ja był-bym wielkim amatorem miasta – zaśmiał się ośmnastoletni chłopak w szkolnym mundurze.
– O, miasto! Wstydź się, Władziu, taką dziurę miastem nazywać! – sarknęła córka Emilia, dwudziestoletnia panna, siedząca na szezlągu w postawie trochę niedbałéj, w lokach, wstążkach i pantofelkach, z których wyglądały różowe pończoszki.
– Przepraszam – powtórzył znowu uprzejmie gospodarz – pani dobrodziejka życzy sobie podobno pomówić ze mną o interesie? proszę, bardzo proszę…
Poprowadził mię do kanapki, tak od najbardziéj zaludnionych miejsc salonu oddalonéj, że poufna nawet rozmowa spokojnie tam prowadzoną być mogła.
Interes zresztą ani tajemniczym był, ani bardzo ważnym. Rozmawiając o nim, przypatrywałam się osobom, w salonie zgromadzonym. Były to postacie bardzo rozmaite, lecz bardzo zwyczajne.
Staruszka matka była wcale miłą staruszką. Białe garnirowanie czépka jéj ładną tworzyło ramę dla pomarszczonéj lecz okrągłéj twarzy, któréj rysy, pospolite, lecz żadną szpetotą nierażące, uderzająco powtarzały się w twarzy jéj syna. Nie wydawała się wcale schorowaną, ani niedołężną, tylko trochę niezadowoloną. Siedziała właśnie przy otwartym do gry stoliku, od którego powstał był pan Józef, a przy którym siedzieli téż przyjaciele domu. Niecierpliwiła się widocznie przerwą, zaszłą w ulubionéj zabawie. Przytém jednak rozmawiała ciągle z siedzącemi przy niéj przyjaciółkami, którym już nie przypatrywałam się, bo znałam je dobrze. Słyszałam tylko, że pani Skwierska, czterdziestoletnia wdowa po urzędniku, babina nieposzlakowanéj cnoty i wielkiéj wymowy, z gestykulacyą i mimiką, któréj-by jéj niejeden z mówców wielkiéj szkoły pozazdrościł, powtarzała co do słowa prawie przeszłoniedzielne kazanie księdza Hajdeckiego w farze.
Ludwik Okimski za to, tłuściutki, malutki i wygolony obywatel miejski, na całe miasto słynny z nieocenionego dowcipu i humoru swego, posługiwał się wakującemi kartami od preferansa dla dokonywania z ich pomocą różnych z sztuk, czarodziejstwem prawie graniczących. Karty, w obu rękach trzymane, za plecy swe chowając, albo téż je ze zręcznością niesłychaną na stole rozkładając i mieszając, zwracał się przedewszystkiém do panny Michaliny Olińskiéj, któréj pyszne i pysznie uczesane złociste włosy przyozdabiały twarz trzydziestokilkoletnią, ładną niegdyś, teraz mocno przywiędłą i wyrazem doznanych zawodów nacechowaną. Zawody te nie przeszkadzały przecież błękitnawym