Dwa bieguny. Eliza Orzeszkowa

Dwa bieguny - Eliza Orzeszkowa


Скачать книгу
znanych ludzi, nie jest dzikiem, que le diable m'emporte! Nagle, z żywem poruszeniem wyciągnęła ku mnie rękę i prędko wymówiła:

      – Może Idalka powie znowu, że popełniam niestosowność… ale doprawdy, muszę koniecznie panu podziękować…

      Przyjąłem podaną mi rączkę, niebardzo białą, owszem śniadawą, ale długą i giętką, poczułem uścisk jej wyraźnie serdeczny i bez granic zdumiony, z głębokim ukłonem rzekłem:

      – Los jest wielkim sprawcą niespodzianek… tę przyjmuję z wdzięcznością, jednak, chciałbym wiedzieć…

      – Sewerko! jakże można! Któż okazuje, że wie o takich rzeczach! Boże! Boże! co ta dziewczyna wyrabia! – łamiąc ręce wołała Idalka.

      – Moja Idalko, każdy ma prawo być szczerym… własnym kosztem – odparła panna Zdrojowska. Już wiem o tem, że tu za szczerość płacić trzeba, ale ty wiesz także, że się tego nie lękam.

      – O Boże! wiem! wiem! – jęczała Idalka.

      – Łaskawe panie – przemówiłem – nie mogę powiedzieć, że jestem na niemieckiem kazaniu, bo umiem po niemiecku. Raczcie panie oświecić mię, w jakim języku toczy się rozmowa…

      Idalka trochę z gniewem, trochę ze śmiechem, opowiedziała, że wczoraj, ten szaleniec Staś, przyniósłszy jej jakąś książkę, której żądała, od a do z wypaplał przed nią całą naszą rozmowę w restauracji, a ona znowu, od a do z powtórzyła ją pannie Zdrojowskiej, w kształcie lekcji, dla pokazania: co to jest nie zachowywać się w świecie tak jak wszyscy.

      – I wyobraź sobie, mój drogi, ona zamiast zmartwić się żartami, na które pozwolili sobie ci panowie, była bardzo ucieszoną tem, że ty szlachetnie postąpiłeś. Teraz ci jeszcze za szlachetność podziękowała. Masz i graj dalej samodzielnie rolę bohatera, bo ja uciekam, aby się przebrać. W tem ubraniu co chwilę chcę ukłonić się samej sobie i zapytać: „Z kim mam przyjemność?”…

      Spojrzała jeszcze w zwierciadło i zniknęła za zamkniętemi drzwiami tych pokojów, w których mieściło się zacisze domowe. Panna Zdrojowska stała z rękami splecionemi i opartemi o stół, ze spuszczonemi oczyma. Zbliżyłem się do niej.

      – L'appetit vient en mangeant – rzekłem – obdarzony jedną niezasłużoną łaską, śmiem prosić o drugą.

      Podniosła na mnie wzrok pytający.

      – Przecież jesteśmy krewnymi – mówiłem – nie wiem, doprawdy, czy blizkimi, lub dalekimi, ale zanim to na drzewie genealogicznem sprawdzonem zostanie, niechaj mi wolno będzie nazywać panią kuzynką i tenże tytuł z ust pani otrzymywać.

      – Owszem, będzie mi to bardzo przyjemnem – uprzejmie odpowiedziała.

      – Kuzynka bardzo ceni pokrewieństwa?

      – Tak.

      – Czy można wiedzieć: dlaczego?

      – To bardzo proste. Dają one ludziom pretekst do życzliwego zbliżania się, a na świecie, każdy nawet pretekst do tego dobry.

      Usiedliśmy na fotelach obok siebie stojących.

      – Znajdujesz więc, kuzynko, że ludzie względem siebie na zbyt wielkich odległościach są umieszczeni?

      – Najpewniej – odpowiedziała i oczy jej błysnęły. Znajduję, że większa doza wzajemnej życzliwości wszystkim na świecie wyszłaby na korzyść, ale są wypadki, w których ludzi łączyć powinna nietylko życzliwość, ale najściślejsza jedność.

      Ożywiła się ogromnie i mówiła z takim akcentem przekonania, że mnie ogarnęła ciekawość o czem właściwie mówi.

      – Jakie to wypadki? – zapytałem.

      Po twarzy jej przeniknął znowu ten wyraz zdziwienia, który głównie zwrócił zawczoraj na nią moją uwagę.

      – Nie wiesz, kuzynie?

      Uderzyłem się w czoło. Ach, tak! Ale któż na świecie może ciągle pamiętać o takich rzeczach! Pedantka! pomyślałem, a jednocześnie jakiś drugi człowiek pomyślał w mojej głowie: „Marna jednak figura ze mnie!”

      – Obawiam się – rzekłem – że sąd twój, kuzynko, wypadnie dla nas ujemnie.

      Zmieszała się trochę.

      Przekonałem się z popełnionych omyłek, że zupełnie jeszcze nie umiem wydawać trafnych sądów.

      Zawahałem się chwilę, a potem, pochylając się nieco i patrząc w szafirowe jej gwiazdy, zcicha wymówiłem:

      – Naprzykład: Bronek Widzki…

      Jak dość często u niej bywało, brwi jej zsunęły się nieco i utworzyły małą zmarszczkę na młodem czole. Wnet jednak uśmiechnęła się i bardzo swobodnie opowiadać zaczęła, z jakim niepokojem i z jakiem podniesieniem ducha oczekiwała spotkania się z ludźmi, noszącymi mniej lub więcej głośne nazwiska, jak wiele od tego spotkania obiecywała sobie korzyści moralnej i umysłowej, z jaką czcią o nich myślała. Wszystko to doprowadziło ją do tego, że jednego z tych ludzi zobaczywszy, zapomniała o wszystkich względach i zażądała być jeszcze przedstawioną.

      – Idalka mówi, że popełniłam herezję towarzyską i sama wiem o tem, ale słuszności temu prawidłu towarzyskiemu nie przyznaję. Cóż z tego, że jestem kobietą? Nie czyni mię to wyższą od człowieka nademnie wyższego, bez względu na to, czy jest on kobietą albo mężczyzną.

      – Są monarchowie – rzekłem – którzy w każdy wielki czwartek zstępują z tronu i omywają nogi dwunastu poddanym swoim…

      Brwi jej zsunęły się znowu.

      – Żartujesz, kuzynie – a po sekundzie milczenia dodała – w ogólności wiele osób żartuje tu ze wszystkiego.

      – A najwięcej Bronek Widzki! – przekornie rzuciłem.

      Trochę zasępiona, nie odpowiedziała.

      – Jednak – szepnąłem – ten Bronek, to bardzo dobry chłopak i – zdolny poeta!

      – Pierwszemu wierzę chętnie – z żywością odparła – a drugie sama z całego serca przyznaję. Ale… kiedy się zajmuje w społeczeństwie stanowisko przodujące, kiedy się ściąga na siebie oczy i nadzieje ogółu, nie wystarcza być dobrym chłopcem i nawet zdolnym poetą…

      To społeczeństwo, ten ogół drażnić mię zaczynały.

      – Widzisz, kuzynko – rzekłem – kiedy to tak przyjemnie brać wszystko z zabawnej strony i żartować sobie potrosze ze wszystkiego… Może życie niczego więcej nie warte!

      – O, nie! o, nie! – zawołała z wybuchem tak gorącym i szczerym, że z przyjemnością patrzyłem na żywą grę jej rysów i wielki blask oczu.

      Ale uspokoiła się prędko i znowu popatrzyła po swojemu: długo i uważnie.

      – Zdaje mi się – rzekła zcicha – że ci, którzy tak myślą, muszą być bardzo nieszczęśliwi…

      – A ci – zapytałem – którzy mniemają, że życie warte zachodu, pracy i wszystkiego w tym rodzaju, czy są szczęśliwi?

      Zawahała się chwilę, zamyślonemi oczyma patrzyła w przestrzeń, nakoniec odpowiedziała:

      – Pod pewnym względem: tak.

      Pochylony naprzód, z czołem na dłoni, patrzyłem w twarz jej tak zmienną, jak niebo, na którem chmury zasłaniają, to znowu odsłaniają słońce.

      – A smutki?… – mówiłem zwolna… – a błędy? a straty drogich osób?

      Pochyliła głowę.

      – Straty


Скачать книгу