Dwa bieguny. Eliza Orzeszkowa
pola dla działalności kobiety majętnej i inteligentnej. Możnaby założyć czytelnię dla kobiet…
– Aby te, które już istnieją, zbankrutowały – zaśmiał się Widzki.
– Więc coś innego… naprzykład… pismo dla kobiet…
– W imię „Poranku” protestuję…
– Ale temu może pan nie zaprzeczy, że kobieta majętna i inteligentna, samem już przebywaniem w dużem mieście i roztaczanemi wpływami towarzyskiemi i estetycznemi spełnić może ważne i dobroczynne dla społeczeństwa…
– Zadanie! Zgadzamy się, zgadzamy się na to najzupełniej i wszyscy! Nieprawdaż?
– Nie wszyscy – ozwał się trochę z za moich pleców Staś. Ja protestuję. Nie dolewa się do naczyń pełnych. Miasto posiada znakomitą sumę wpływów towarzyskich i estetycznych. Roztaczać je należy tam gdzie jest ich zbyt mało… na pustyniach i w puszczach!…
Niechże kto wytłómaczy dlaczego, w ciągu całej rozmowy, nietylko ani razu nie odezwałem się, ale brała mię przeciw odzywającym się złość coraz większa. W całej rozciągłości rozumiałem niewłaściwość znajdowania się panny Zdrojowskiej, a jednak wszystko, czem jej odpowiadano, wydało mi się płaskiem i niegustownem, aż wspomniana przez Stasia puszcza, zupełnie już wytrąciła mię z równowagi, może dlatego, że zauważyłem wywołany przez nią rumieniec i błysk oczu panny Zdrojowskiej. Zrazu z rodzajem śmiesznego uszanowania słuchała zdań swoich pomazańców, lecz wkrótce upewniła się o trafności przelotnego zrazu spostrzeżenia. Spuściła powieki, znieruchomiała, zupełnie umilkła. Była naiwną, ale nie była głupią. Uczuła, że jest przedmiotem tego, co się nazywa: wyprowadzeniem w pole, i w odezwaniu się Stasia zrozumiała aluzję do siebie. Oburzyło mię to… Na honor! jest się potomkiem rycerzy, albo się nim nie jest! To wszystko zadaleko już poszło.
– Panowie – odezwałem się – powtarzam, panowie, prosząc najuprzejmiej, aby panie raczyły nie brać do siebie tego, co powiem, bo o paniach, tak jak o umarłych, mówi się dobrze, albo nic się wcale nie mówi. Więc, panowie, zdaje mi się, że uczynilibyśmy lepiej, gdybyśmy zamiast suszyć głowy nad zagadnieniami przez pannę Zdrojowską podniesionemi, otwarcie wyznali, że zaszła omyłka w adresie, że jesteśmy paczką ludzi w bardzo miłe przymioty niewątpliwie zaopatrzonych, lecz których myśli i upodobania rozwinęły się w kierunku wcale odmiennym. Pewno w tem nie ma nic złego, bo przecież każdemu wolno jest żyć podług wrodzonych upodobań i zdolności, a jeżeli jest co złego, daję przykład i ze szczerością, która mnie samego rozrzewnia, pierwszy biję się w piersi: moja wina! moja wina! moja wina!
Mówiąc to usiłowałem zachować ton swobodny, ale czułem sam, że przebijało się w nim dla mnie samego niepojęte rozdrażnienie. Nie wiedzieć za co i dlaczego, byłem zły na obecne towarzystwo i na samego siebie, gniotłem też w dłoni rękawiczkę, mszcząc się na tej dunce, za doznawane nieokreślone, lecz przykre wrażenie. Nagle, podniósłszy powieki, spotkałem się wzrokiem z dwiema gwiazdami, z dwiema szafirowemi gwiazdami, które wpatrywały się we mnie dziwnie przezroczystem, głębokiem spojrzeniem. Nigdy w świecie młoda kobieta, zwłaszcza panna, nie patrzy tak długo i przenikliwie w twarz młodego i mało znanego mężczyzny. Było to do najwyższego stopnia rażącem; jednak obok człowieka, który czuł całą nieprzyzwoitość i śmieszność jej zachowania się, znalazł się we mnie jakiś inny człowiek, który nizko pochylając się przed nią, zapytał:
– Czy otrzymam absolucję?
Odwróciła oczy i przecząco wstrząsnęła głową.
– O nie! – rzekła zcicha.
Zupełnie dzika! – pomyślałem i powstawszy zbliżyłem się do Józia i Bronka, którzy z mego wyznania winy wcale niezadowoleni, z niejaką nawet obrazą utrzymywali, że przeciwnie, przedmioty podniesione przez pannę Zdrojowską, jako to: zwiększanie produkcyjności roli, oświecanie ludu, potrzeba dla każdego życia jakiegoś określonego celu i zadania, są im gruntownie i ze wszech stron znanemi, że zajmują się niemi bardzo pilnie, tylko, że niepodobna rzeczy takich w towarzyskiej rozmowie wyczerpywać i znowu na rzecz każdą zapatrywać się można z punktów najróżniejszych. Przyłączyły się do nich osoby inne, rozmowa obracać się zaczęła około różnych teoryj pojmowania życia i jego zadań, jako to: pracy organicznej, utylitaryzmu, oportunizmu, pesymizmu i t. d. Mnóstwo izmów z ust do ust przelatywało i można powiedzieć, że wiedza miała w nas w tej chwili przedstawicieli świetnych i wymownych. Istotnie, wiedzieliśmy ogromną masę rzeczy i umieliśmy o nich mówić zachwycająco. Zadawalniało nas to najzupełniej, z wyjątkiem Stefana, który od czasu pewnego, pod wpływem przyczyn w połowie majątkowej, a w połowie uczuciowej natury, stał się w kółku naszem stałym poplecznikiem pesymizmu. Teraz także wymownie utrzymywał, że ani kochać, ani działać, ani złudzeń jakichkolwiek żywić nie warto, że ze wszystkich genjuszów świata tylko Horacjusz i Hartmann spojrzeli w oczy samej prawdzie i że człowiek, który nie życzy sobie być, według wyrażenia Renana, „igraszką wielkiego oszustwa”, powinien, albo „chwytać dziś”, o jutrze nie myśląc, jak doradza Horacjusz, albo, stosownie do rady Hartmanna, w łeb sobie palnąć. Rozpaczliwa teorja ta obudzała żarliwą opozycję u tych z pomiędzy nas, którzy w całokształcie życia swego nie mieli bardzo wyraźnych przyczyn do trosk i zmartwień; dyskusja zdobna w terminy naukowe i filozoficzne, w cytaty z nieskończonej liczby autorów poczerpnięte, ożywiała się i biegła ku punktowi, na którym znalazłby się może jaki poważny jej rezultat, ale do którego dobiedz nie pozwoliła jej Idalka. Dla jej gustu, dla reguł dobrego prowadzenia salonu, tej powagi i tego grzęźnięcia na jednym mniej więcej przedmiocie rozmowy, było już nadto. Piękny fajerwerk, przez tę dziką zapalony, trwał zadługo i groził roznieceniem rzetelnego ognia. Trzeba to było przerwać i wieczór urozmaicić, że zaś wypadkiem żaden grand ani nawet petit artiste nie znajdował się w towarzystwie, Idalka sama przed fortepianem zasiadła, mnie do pomocy w przewracaniu nut przyzywając.
Przed fortepianem piękna blondynka, wilczemi głowami od stóp do głowy orzucona, w świetle dwóch snopów świec, na pulpicie umieszczonych, grająca jakąś wielką i trudną kompozycję muzyczną, a nieco za nią, ja, w roli wiernego adjutanta, w nuty zapatrzony i od czasu do czasu karty ich przewracający; pośrodku salonu, dokoła stołu z lampą, w chiński postument wprawioną i z albumami, na fotelach, krzesłach, pufach, w nieładzie porozsuwanych, panie w jasnych i spętanych sukniach, z krótkiemi stanikami, i panowie, w doskonale poprawnych strojach, nieco naprzód albo w tył pochyleni, ku fortepianowi twarzami obróceni, uważni, poprawni, czasem tylko pod ręką szybkim ruchem do ust podniesioną, ukrywający niedostrzegalne ziewnięcie. Większość obecnych szczerze lubowała się muzyką i słuchała jej z uszanowaniem, najprzód z powodu prawdziwego zamiłowania w tej sztuce i, mniej więcej, dobrego jej znawstwa, a potem dlatego, że gra Idalki była jednym z najstaranniej wykończonych i najpowabniejszych szczegółów jej toalety. Jakim sposobem muzyka może być szczegółem toalety? Bardzo prostym. Tylko chłopki, albo wogóle kobiety niższego rzędu dbają jedynie o ubiór ciała, składający się z sukni, czepeczka i tym podobnych rzeczy natury materjalnej; kobieta wyższa, kobieta inteligentna, której przeznaczeniem jest żyć i kwitnąć w anturażu wyższym i inteligentnym, od dzieciństwa i przez całe życie robi toaletę, że tak powiem, duchową, w której, jeżeli symbolicznie rzecz tę przedstawić sobie zechcemy, liczne wiadomości o literaturze i sztukach są, dajmy na to, suknią, znajomość obcych języków – kokardami, gra na fortepianie, śpiew, rysowanie i t. d. – mniej lub więcej kosztowną biżuterją. Od tej zaś drugiej toalety, częstokroć więcej, niż od tamtej, fizycznej, zależy stopień błyszczenia kobiety w świecie. Idalka błyszczała muzyką jak brylantową broszą i dlatego najwięcej, trochę też z rzetelnego zamiłowania pracowała nad nią i w samotności i pod kierunkiem mistrzów, udzielających jej wiecznych lekcyj. Że zaś była istotą nerwową i zdenerwowaną gra jej posiadała pewną kapryśną nerwowość i siłę, która, obok znakomitej techniki, czyniła ją oryginalną