Romanowa. Eliza Orzeszkowa
i ta nawet kobieta miała kiedyś nad głową błękit wiosenny, a w sercu słońce szczęścia! Więc i takie nawet pylinki ludzkości, malutkie i szare, posiadają wspomnienia swe, o których z głośnym, rubasznym śmiechem mówią dopóty, dopóki w oku ich nie zakręci się łza. Proszę! Ktoby się był spodziewał, że ta Romanowa wiodła kiedyś życie szczęśliwe i wesołe, któremu nawet nie brakowało odrobiny poezyi. Ona i poezya! Dziwny związek dwu sprzecznych z sobą składników, który, aby w retorcie życia móc dostrzec, trzebaby chyba oko w drobnowidz uzbroić.
Znałam ją już od lat kilku, niemniej, gdy opowiadała mi przeszłość swoję, przypatrywałam się bacznie i ciekawie całej powierzchowności jej, a szczególnie grze zmarszczek jej twarzy. Jakkolwiek od lat już kilkunastu przebywała w mieście, nie przyswoiła sobie nigdy całkowitego ubrania miejskiego. Posiadała sztukę wyszukiwania na rynkach miejskich owych spodnic grubych i sztywnych, które z farbowanych na barwy różne lnu i konopi tkają na krośnach swych kobiety wiejskie, a które w języku miejscowym noszą nazwę samodziału. W samodziałowej zatem spódnicy, sztywnej i mieniącej się czerwonemi i sinemi pręgi, w grubem i ciężkiem obuwiu na ogromnych stopach, w kaftanie pomiejsku już nieco skrojonym i perkalowej, kwiecistej chustce powiejsku znowu zawiązanej na głowie w ten sposób, że tworzyła czepek ukazujący zprzodu dwa pasma siwiejących włosów, stała przede mną rozgadana, śmiejąca się, szczęśliwa tem, że pozwolono jej gadać… gadać… gadać. Była może kiedyś przystojną, ale teraz, twarz jej z ciemną skórą, czołem wąskiem i pomarszczonem, z pomarszczonemi policzkami i zwiędłemi usty, przypominała zgniecioną kartę starego zżółkłego papieru. Mały zadarty nos rzucał na twarz tę wyraz głupowatej trochę wesołości, a siwe, małe oczy, zpod gęstych wypukłych brwi błyszczące były i bardzo żywe. Ręce jej objawiały życie spędzone w ciężkiej i nieustannej pracy. Zdala na nie patrząc, można było mniemać, że okrywały je rękawiczki, tego odcienia orzechowej barwy, która nosi nazwę koloru Bismark. Były one dziwnie grube w dłoniach, o węzłowatych palcach, wiecznie poznaczone czarnemi i czerwonemi bliznami, świadczącemi o częstem ich stykaniu się z ogniem i kipiątkiem. Ręce te u piersi splótłszy i siwemi oczyma błyskając, opowiadała.
– Bywało, proszę pani, zimową porą, jak go smotrytiel po siano posyła, założy do sań parę koni, do dyszla dzwonek przywiąże… i woła na mnie: „Ewka! chodź! a żywo! razem pojedziem!” Smotrytiel czasem z sieni krzyczy: „Roman! a poco ci ten dzwonek?” „Żeby wilki w lesie nie napadli” – odpowiada. – Ale ja wiedziałam, że to wcale nie dla wilków, tylko dlatego, że ja strasznie lubiłam z dzwonkiem pocztowym jeździć. Drugiemu możeby i nie pozwolili żonki brać z sobą, ale jemu co innego. Drugiego takiego pocztyliona na żadnej stancyi (stacyi) od naszej aż do samego Wilna nie było. Najlepszą czwórkę koni jemu zawsze dawali. Kiedy gubernator albo jaki wielki jenerał przejeżdżał, nikt go nie wiózł tylko Roman. Kiedy pan jaki przyjeżdżał, to, bywało, smotrytiela prosił: „tylkoż Romana mnie dajcie!” Bo to, proszę pani, wysoki był, piękny, jak dąb mężczyzna, brunet taki, jakby jemu kto włosy i wąsy smołą posmarował, silny w ręku taki, że niech Pan Bóg broni, i niepijący. Wódki na Wielkanoc chyba pokosztuje, albo czasem piwa szklankę wypije, ale nikt go nigdy pijanego, tak jak innych, nie widział. Konie lubił jak dzieci; po całych dniach, bywało, to czyści zwierzęta te, to karmi, to poi, a kiedy nic już koło nich do roboty nie ma, to tak sobie przy nich w przeorynie stanie, grzywy im głaszcze i gada do nich, jak do ludzi… Czasem i mnie od roboty odwoła: „Ewka! a chodźno tu!” Co robić? choć od gotowania albo od balii odejdę, a do stajni idę. On mnie za rękę i do przeoryny ciągnie. „Patrzajno – mówi – jakie u tej bestyi oczy mądre!” A koń patrzy się na niego, jak człowiek, i pysk mu na ramieniu kładzie, jak pies. „Przynieśno mu kawałek chleba” – mówi. – Pójdę, bywało, do chaty i przyniosę. A co robić? Kiedy on tak te zwierzęta lubił. Stoim tedy w przeorynie, on z jednej strony konia, ja z drugiej. „Daj mu chleb sama” – mówi. – Daję. Kota tam w stajni trzymali, takiego wielkiego, burego, co, bywało, jak zobaczy chleb w ludzkim ręku, z góry po drabinie złazi, na żłobie końskim siada, miauczy i w oczy patrzy. „Dajże kryszkę (troszkę) i kotu”. – mówi. – Ja troszkę chleba to koniu dam, to kotu i śmieję się, jak waryatka, a on nie śmieje się, tylko to na mnie, to na te bestye patrzy i taki szczęśliwy, że aż mu oczy błyszczą. Inne pocztyliony kłócą się, bywało, na dziedzińcu, albo w karczmie piją, albo biją się w swoich chatach z żonkami, a on ciągle tylko mnieby przy sobie trzymał i swoje konie pieścił… Strach, jak on te bestye lubił…
I ją snać lubił on bardzo, a ona wiedziała i pamiętała o tem, tylko mówić nie chciała, albo nie mogła. Pewniej, że nie mogła; przygarbiła się trochę, na wąskiem jej czole zmarszczki poruszyły się jak fale, żółte powieki mrógneły kilka razy prędko… prędko…
– Ale cóż tam było wtedy, jakeście saniami razem po siano jeździli?…
Wyprostowała się, wilgotne oczy jej błysnęły, zaczęła znowu śmiać się.
– Czystyto śmiech był, proszę pani… cha, cha, cha, cha… Parę koni, bywało, założy, tłustych, wykarmionych, jak szkło błyszczących, dzwonek do dyszla przywiąże i krzyczy; „Ewka! chodźno tu, a żywo!” Ja na to, jak na lato! Cap, łap, chustkę na głowę, przed chatę wylatuję i starej Kaśki wołam, żeby dziecko i strawy gotującej się dopilnowała…
– A któżto była ta Kaśka?
– Wdowa po kowalu, proszę pani, taka stareńka… stareńka i bardzo biedna… Jak jej mąż umarł, przy córce zamężnej, co za chłopca wyszła, mieszkała, aż zięć z chaty wypędził… do syna kowala mieszkać poszła, a syn rozpił się, w świat poszedł i zginął bez wiadomości żadnej… starą matkę porzuciwszy… Pan Bóg wie co z nim stało się… Czy zmarł gdzie pod płotem, zwyczajnie jak pijak, czy może i okradł kogo, to go do turmy wzięli i daleko zasłali… To ta Kaśka, zwyczajnie, podziać się gdzie nie mając, na naszej stancyi żyła… Smotrytielowi i pocztylionowym żonkom posługiwała, a latem krowy pasła… Oj, pani moja… biednaż ta Kaśka była na swoje stare lata, biedna!
Tu rękę podniosła, policzek na dłoni wsparła a na twarzy jej odmalowało się takie przerażenie, że zmarszczki jej nawet jakby w niem osłupiały. O przyczynie przerażenia tego, które ją ogarnęło, wiedziałam dobrze.
– Pewno w tej chwili o Michałku swoim pomyślałaś?
Twierdząco wstrząsnęła głową.
– Moja droga pani, moja najdroższa pani, co z nim będzie? co z nim stanie się? Czy on tak samo zmarnuje się, jak ten syn Kaśki?…
Mówiąc to patrzała mi w oczy, a wzrok jej nieruchomy, wśród znieruchomiałych zmarszczek twarzy, tak stawał się przenikliwym, jakby pragnęła do wnętrza duszy mojej zajrzeć i dowiedzieć się, co ja o tem myślę. Czy Michałek jej tak samo zmarnuje się, jak ten syn Kaśki? Pragnęłam odpowiedzieć przecząco, ale nie mogłam. Wolałam zwrócić ją znowu ku jej przeszłości.
– Więc wołałaś starej Kaśki, aby ci dziecka i strawy dopilnowała…
Jak u wszystkich natur pierwotnych, wrażenia i humory najsprzeczniejsze, budziły się w niej i zastępowały wzajem, z szybkością dla ludzi ucywilizowanych niepojętą. Słoneczne wspomnienie rzuciło znowu na twarz jej żywą grę rysów i zmarszczek. Znowu, śmiejąc się, mówić zaczęła:
– Taki, proszę pani, z tego Romana mego był psotnik i śmiechulski, że tylko jemu byle śmiać się i dokazywać… Bywało, ja w chustce na głowie przed próg wyskoczę i Kaśki wołam, a on przyskoczy, wpół mnie schwyci i jak małe dziecko na saniach posadzi… Chustka mi z głowy spadnie, śmieję się tak, że aż mi duch zabiera i ani obejrzę się, jak on na saniach stanie, na konie krzyknie i haj! lecim… Ja siedzę, on stoi, w jednej ręce lejce trzyma, w drugiej bat… ale bata on na konie nie używał, tylko wesprze się, bywało, na nim, żeby mocniej stać, bo stojąc jeździć strasznie lubił i tak, bywało, wyprostowany, słuszny, piękny, jak ten młody dąb, co choć wiatr dmie, jego ani ruszy, leci i ani drgnie… Czasem tylko na mnie spojrzy i zagada: „a co, Ewka, nie zimno tobie? ” i znów na konie: „hej, hej, dzieci, hej, hej! ” aż po drodze i polu rozlega się… Najpierwiej,