Waligóra. Józef Ignacy Kraszewski
itle>
Tom I
A. PŁUGOWI
staremu druhowi, w dowód najgłębszego szacunku dla człowieka i pisarza, dla charakteru i talentu, dla złotego serca jego powieść tę przesyła
I
Gęstwiną puszczy odwiecznej, która niepewną granicę krakowskiej ziemi od Szlązka zalegała, drogą wijącą się między wybujałemi drzewy, za wałami i moczary – dziką, i zdającą się czasem ginąć wśród zarośli i kłód przez wichry obalonych – sunął powoli, wśród uroczystej ciszy jesiennego pogodnego wieczora, długi orszak, któryby za processję kościelną wziąć było można, gdyby wszyscy udział w nim mający zamiast iść pieszo nie jechali konno…
W pośrodku prawie tego szeregu duchownych i rycerzy, dworzan, pachołków i służby najrozmaiciej poprzybieranej i zbrojnej, widać było podeszłego wieku mężczyznę, w którym, łatwo było poznać wysokie w hierarchyi duchownej zajmującego stanowisko prałata. Z poszanowaniem otaczali go wszyscy, jechał jakby odosobniony, a wieczorne światło pięknego dnia na schyłku, oblewało twarz jego poważną łagodną aureolą.
Oblicze to było wpośród wszystkich obok niego i za nim widnych wśród zarośli, szczególniej piękne i wyślachetnione a opromienione świętością wielką i myślami wielkiemi.
Pomimo wieku, twarzy spokojnej marszczki prawie nie pofałdowały, zachowała młodzieńczą świeżość i siłę… Na pięknem czole rozjaśnionem, wyniosłem, nie było śladu ziemskiej troski, oczy poglądały z męztwem wielkiem i dobrocią, na ustach był uśmiech łagodny, a słodycz łączyła się tu tak z siłą i ufnością w nią harmonijnie jednocząc, iż cześć obudzał mąż ów a miłość zarazem…
Lekki płaszcz okrywał szerokie i wiekiem jeszcze niezgięte ramiona, a z pod niego widać było biskupie szaty, krzyż na łańcuchu u piersi i białą rokietę, która w podróży dziwną się zdawać mogła, lecz była oznaką dawnego ślubu zakonników Ś. Wiktora…
Na powolnym, ciężkim i silnym koniu jechał prałat ów, rzuciwszy mu cugle na szyję, koń nawykły widać do tego, sam sobie drogę wybierał, szedł swobodnie i śmiało, z głową spuszczoną, – a jadący wcale się oń nie troszczył. Oczy miał wlepione w niebo, usta poruszały się modlitwą, zdawał się oderwany od ziemi.
Wszyscy też za nim powolną stępią jechali, była to godzina nieszporów i modlitwy wieczornej, które czasu nie tracąc, odprawiano w drodze.
Jadący w pewnem oddaleniu od Biskupa kantor z księgą otwartą w ręku, śpiew intonował, inni mu głosy zgodnemi odpowiadali… Duchowni mieli poodkrywane głowy lub lekkiemi czapeczkami tylko osłonięte, reszta szyszaki i kołpaki zdjęte wiozła w rękach. Na twarzach wszystkich malowało się pobożne usposobienie i przejęcie modlitwą.
Konie nawykłe pewnie do śpiewu, znając że im przystało stąpać powoli i cicho, kroczyły niby odpoczywając i ledwie się ośmielił który chwycić zieloną gałęź, gdy mu się jak pokusa pod pysk nawinęła. Chrzęst zbroi żelaznych i mieczów mało co przerywał górą niosące się głosy, w których brzmiał pobożny zachwyt i wielka gorącość ducha.
Wiek to był takich namiętnych uniesień ku niebiosom, cudów i extaz wielkich…
Orszak towarzyszący prałatowi w tej podróży dosyć był mnogi i sam już dostojność jego oznaczał. Nie było w nim błyskotliwego przepychu, ani coby na okaz oczom ludzi służyło, ale dostatek pański i skromna trwała zamożność, z jutrem się licząca, ludziom i koniom dworu nadawała cechę właściwą. Dwór jak pan czuł się bezpiecznym a pewnym siebie. Twarze zdały się dobrane tak by jedną rodzinę duchową składały. Jeżli nie braterstwo krwi to powinowactwo myśli i obyczaju ich łączyło.
Coś z tej świętej pogody przodującego wszystkim biskupa, zlewało się na jego drużynę. Wprawdzie rysy były różne – lecz jak skąpane w jednym strumieniu łaski.
Gdy chwilami pieśń ustała, szumiący cicho las zdał się ją pokornem echem powtarzać. Ostatnie promienie blizkiego już zachodu słońca wdzierając się w puszczę gęstą i ciemną złociły wierzchołki drzew, a niekiedy przerzynały się i spływały po gałązkach i obnażonych konarach aż ku ziemi. Czasem promyk taki złocisty zabłysnął na ramieniu zbrojnego męża, na czarnej sukni którego z duchownych, na szyszaku spartym o kark konia; na zwieszonej u ramienia małej tarczy, której gwoździe połyskiwały chwilę i wnet nikły w półcieniach.
Nareście intonujący pieśń ostatnią zamknął księgę, którą trzymał przed sobą, a z ust całego orszaku ozwało się powtórzone głosem podniesionym:
– Amen.
Biskup przeżegnał się i jakby po modlitwie potrzebował spoczynku, jechał czas jakiś milczący.
Poza nim wśród zbrojnych dworzan, czeladzi i pachołków ciche szepty zwolna się słyszeć dały. Zdawano się naradzać i jedni jeźdzcy przyzostawali dla rozmowy z drugimi, inni pochylali ku sobie z cicha coś pomrukując.
Zbrojni mężowie wkładali na głowy szyszaki i kołpaki, konie trochę żywiej poruszać się zaczęły i łby popodnosiły.
Puszcza z obu stron wciąż się wznosiła gęsta i wyniosła, – wspaniała rozrostem swobodnym i siłą którą z dziewiczej ziemi czerpała; lecz droga niekiedy tak się stawała wązką że orszak się rozsuwać musiał i przedłużać.
Wtem po prawej ręce jadących, gąszcz zrzedniała, rozsunęły się drzewa i polanę zieloną dostrzeżono, którą twarze wypatrujących czegoś zdala, powitały weselszem wejrzeniem.
W tejże chwili prawie, Biskup konia zwolna idącego, który podniósł był głowę i powietrza nozdrzami zaczerpnął – zatrzymał i zwolna głowę odwrócił szukając kogoś poza sobą.
Zgadując jego myśl podbiegł ku niemu w sile wieku mąż zbrojny, pięknej postawy, starając się uprzedzić pytanie. Oko jego przypadkiem padło pomiędzy drzewa i przystanął zdumiony. Dostrzegł dopiero wśród polany jakby rodzaj obozowiska, które równie go jak Biskupa zdumiało…
Stanęli wszyscy jadący i ścisnęli się w gromadę.
Biskup patrzał i ręką na dolinę wskazywał. Zbrojny mężczyzna spoglądał też, ale wejrzenie jego badało próżno widok który się przedstawiał, nie mogąc sobie sprawy zdać z niego.
Na zielonej polanie u skraju lasu, nieopodal od jadących rozbity był namiot biały z powiewającą nad nim chorągwią białą, oznaczoną krzyżem czarnym. – Za nim u żłobów płóciennych żywiły się właśnie silne i rosłe konie. Widać było rozpalone ognisko, około niego kilkunastu uzbrojonych olbrzymiego wzrostu ludzi, których rycerskie rzemiosło odgadnąć było łatwo. U namiotu na pniach siedziało osobno dwóch starszyzny, za których ramion płaszcze białe z krzyżami czarnemi spływały…
Krzątano się około namiotu i ogniska.
Biskup patrzał chcąc jakby przypomnieć coś sobie i po chwili się uśmiechnął. Właśnie zbrojny który ku niemu przybiegł miał się puścić naprzód aby dostać zapewne języka, gdy duchowny dał mu znak…
– Są to Bracia szpitalni, Maryi Panny, niemieckiego domu! Widziałem ich z temi płaszczami w Rzymie… lecz zkąd się tu u nas wzięli?
– Mamli jechać popytać? – odezwał się zbrojny.
– Nie będzie to potrzebnem – rzekł Biskup łagodnie, – nie mogą to być inni tylko wysłańcy Zakonu, po których brat Pana naszego, Konrad Mazowiecki posyłał… Zboczyli pewnie z drogi, a jam rad że ich zobaczę i rozmówię się z niemi…
Z ciekawością przez gałęzie przypatrywali się jeszcze towarzyszący Biskupowi, – małemu obozowisku, gdy pasterz dał znak, i wszystko z miejsca ku dolinie się poruszyło.
Tentent koni i szczęk oręża teraz dopiero zwrócić musiał uwagę obozujących, którzy trochę niespokojnie skupili się. Dwa płaszcze białe podniosły się, poglądając ku lasowi. A wtem i Biskup a z nim drużyna jego cała wysunęła się z gąszczy i podjechawszy nieco, gdy cały orszak wydobył się z nich, – stanęła.
Kilkaset kroków zaledwie dzieliły dwie owe