Mars. Bezlitosna siła, t.4. Agnieszka Lingas-Łoniewska
52ab.jpg" alt="Okładka"/>
Tylko z aniołem przejdziesz przez piekło.
(autor nieznany)
Prolog
Zło jest wszędzie, w każdym aspekcie mojego życia.
Chociaż starałem się je zwalczyć, to ono ciągle bierze mnie we władanie.
Po raz ostatni dam mu się pochłonąć, bo tylko wtedy stawię czoło diabłom, które od lat ze mną pogrywają. Ten ostatni raz. A potem zniknę, bo i tak nic mnie już nie czeka.
Mars
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
Rozdział 1
Machine Gun Kelly, Habit
Stałem przed lustrem i zapinałem białą elegancką koszulę, do której kupiłem zajebiste złote spinki. Do tego materiałowe spodnie, moje ukochane skórzane wysokie buty i marynarka od Hilfigera. Lubiłem taki styl, od tyłu wyglądałem jak elegancki dżentelmen, z przodu, z moimi dziarami, jak koleś, któremu lepiej zejść z drogi. Włosy trochę mi odrosły, więc na razie ich nie farbowałem, były ciemnobrązowe, postawione na jeża. Zadzwoniła komórka. Konrad.
– Co tam? – zapytałem.
– Stary, przyjedziesz po nas? Bo wczoraj, jak się umawialiśmy, byłeś taki zalany, że w sumie nie wiem, czy cokolwiek pamiętasz.
– Ja byłem zalany? Ej, to nie ja tańczyłem na barze.
– No nie, ty tańczyłeś na rurze – powiedział ze śmiechem. – Nieźle ci szło, nawet bym ci zapłacił.
– Zawsze wiedziałem, że coś do mnie czujesz, Saturn.
– No jasne, miłość aż po grób. Jedziesz czy nie?
– Spokojnie, Konradziu, już wychodzę. Ode mnie do ciebie blisko, zabieraj makową panienkę, za trzynaście minut będę.
– Dobra, puść sygnał.
– Jasne. – Rozłączyłem się.
Mieszkałem na Przedmieściu Oławskim, czyli w tak zwanym Trójkącie Bermudzkim, Konrad w Śródmieściu, była sobota, więc jeździło się bez korków. Wsiadłem do mojego mustanga z 1969 roku, włączyłem muzę i dałem w palnik. Wiedziałem, że czeka mnie ciężka przeprawa. Jeśli ona tam będzie… W zasadzie wiedziałem, że będzie. Ale jeżeli przyjdzie z tym doktorkiem… Musiałem uważać. Mocno się pilnować. Nie lubiłem okazywać uczuć, żartami i głupimi odzywkami zakrywałem to, co tak naprawdę we mnie siedziało, co czułem, czego pragnąłem. Wiedziałem, że Konrad już dawno mnie przejrzał, ale zostawiał wszystko dla siebie. Patryk był moim bratem i kochałem go jak brata. Ale to Konrad okazał się prawdziwym przyjacielem. I to dzięki niemu dowiedziałem się pewnych rzeczy. Które teraz nie chciały opuścić mojej głowy. Wiedziałem, że na pewno tego tak nie zostawię. Ale na razie mój brat się żenił, miesiąc wcześniej został ojcem małej Patrycji, a ja wujkiem. I to było, kurwa, magiczne.
Ślub – naprawdę ekstra – odbył się w hali, świadkowaliśmy wszyscy trzej, czyli Kastor, Saturn i ja. Anita, Inez i Liwia stały z drugiej strony. Ze wszystkich sił starałem się nie patrzeć na tę rudowłosą kobietę. Miała na sobie szarozieloną sukienkę do kolan, taką zachowawczą, a ja oczami wyobraźni widziałem, jak rozrywam tę szmatkę na pełnych piersiach ślicznej pani psycholog, a jej cycki wpadają wprost do moich ust. Często miałem takie myśli, najczęściej podczas zabaw z innymi laskami, kiedy ich twarze zlewały się w jedno, a ja potrzebowałem podniety. Wtedy wystarczyło, że zamknąłem oczy i zobaczyłem rudowłosą doktor Liwię. Samotne prysznice też nie były takie złe, kiedy Liwia pojawiała się w moich myślach…
Po ślubie odbyło się przyjęcie, a na nim dobre żarcie, kupa alkoholu, więc postanowiłem się zabawić i nie patrzeć, jak Liwia tańczy z doktorkiem. Nie miałem nic do niego. Zapewne był spoko, w końcu potrafił kroić ludzi. Kurwa, ja w sumie też, tylko moi mogliby tego nie przeżyć. Nie mogłem się do niego porównywać. Koleś był lekarzem, skończył studia, ja miałem tylko maturę i dwa lata studiów na architekturze. Kiedyś chciałem projektować mosty. Ciekawe, jak miałem to zrobić, skoro od gimnazjum woziłem się po mieście, mój stary wprowadzał mnie w biznes klubowy, a zaraz potem zacząłem trenować MMA i walczyć. Później uwolniłem się od tego dupka, ale wiedziałem, że to jeszcze nie koniec rozgrywki pomiędzy nami. Czasami żałowałem, cholernie żałowałem, że moje życie tak się potoczyło. Jeszcze wcześniej, gdy ona była przy mnie, miałem kogoś, komu mogłem się zwierzyć ze swoich marzeń. Ale teraz zostałem sam z tą całą nienawiścią i szaleństwem w moim porąbanym łbie. A przecież nie byłem głupi, tylko… popierdolony. Przez przeszłość, świat, w którym się wychowałem, i osobiste wybory. Coraz częściej nachodziły mnie takie myśli, zwłaszcza gdy spotykałem się z Liwią. Ta babka zapadła mi w głowę od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłem ją w PantaRhei kilka miesięcy temu, gdy przyszedłem pogadać z Polluksem zaraz po naszej walce. Ale co z tego, skoro traktowała mnie jak kolesia z sianem zamiast mózgu. Wiem, w zasadzie taki się jej pokazywałem…
Leciał jakiś wolny kawałek, Liwia tańczyła przytulańca z doktorkiem, a ja miałem do wyboru: albo zajebać mu z główki, albo wziąć butelkę whiskey i pójść do zaśnieżonego ogrodu. Wybrałem to drugie.
– Gdzie lecisz, stary? – Konrad złapał mnie, kiedy zgarniałem flaszkę ze stolika.
– Idę się przewietrzyć – mruknąłem.
– Tylko nie zaśnij gdzieś. Jutro mamy imprezkę dla dzieciaków.
– Spoko, najwyżej zgarniecie mnie na bok razem ze śniegiem.
– W sumie. – Konrad mrugnął do mnie, złapał za rękę swoją Inez ubraną w coś cholernie żarówiastego i poszli tańczyć.
Lubiłem ich i cieszyłem się, że im się ułożyło, a w marcu mieli brać ślub. Wszyscy się wiązali z fajnymi kobietami, a ja byłem sam. I musiałem jeszcze kogoś zabić. Same atrakcje, zwłaszcza dla kobiety takiej jak Liwia…
Wyszedłem na dwór, był lekki mróz, ale nie czułem zimna. Pociągnąłem łyk alkoholu i zapaliłem papierosa. Schowałem się w małej altance, w której w lecie organizowano grille. Zamknąłem oczy i powoli wypuszczałem dym. W pewnym momencie usłyszałem kaszel. Otworzyłem oczy, przy schodach prowadzących do hali stała Liwia otulona płaszczem, paliła papierosa i tupała nogami. Rozglądała się, czy nikt jej nie widzi. Z tego co pamiętałem, była przeciwniczką palenia, wiele razy opieprzała Inez za jej pociąg do fajek. Wychyliłem się i niezbyt głośno zawołałem:
– Jeśli nie chcesz, żeby ktoś cię nakrył, schowaj się tutaj.
Liwia drgnęła, bo zapewne przypuszczała, że jest sama. Na palcach, żeby nie pomoczyć wysokich szpilek, wbiegła do altanki. Spojrzała na mnie, a gdy zobaczyłem jej zielone oczy, zakręciło mi się w głowie. A może to tylko przez whiskey?
– A ty czemu się tu chowasz? – Wypuściła dym, robiąc z ust dzióbek, a moja chora wyobraźnia znowu podpowiedziała mi obrazy, za które zapewne Liwia walnęłaby mi z piąchy w twarz.
– Musiałem się napić.
– Na tym zimnie?
– Wiesz, jak się pije, to wcale nie jest zimno. Poza tym musiałem chwilę pomyśleć. Czasami to robię, chociaż w sumie rzadko, bo wiesz, czuję wtedy taki dziwny ból gdzieś tutaj… – Dotknąłem nastroszonych włosów.
– No tak, czasami warto pomyśleć – odpowiedziała cicho.
Była jakaś nieobecna.
Postanowiłem przestać robić z siebie idiotę, podałem jej butelkę, przez chwilę na mnie patrzyła, ale wzięła flaszkę i przechyliła.
– Ale mocne… – Skrzywiła się.
Postawiła butelkę na półce za sobą.
–