Sekret wyspy. Dorota Milli

Sekret wyspy - Dorota Milli


Скачать книгу
afhbd1bmd9e77a00a794.jpg"/>

      Najlepszej przyjaciółce Monice I.

      […] jeśli chce się poznać jakiegoś człowieka,

      to należy podchodzić do niego ostrożnie i wielce delikatnie,

      by nie omylić się i nie wpaść w uprzedzenie,

      którego później bardzo trudno się jest wyzbyć.

      Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara.

      PROLOG

      Zadudniło jej w uszach. Słyszała swój przyśpieszony puls, tło dźwięków zniknęło. Opadła na ziemię i przytuliła się do jej chłodu, czując przepływające dreszcze zimna. Nieprzyjemny dotyk był jednak bezpieczny, chciała wtopić się w niego, wtłoczyć w ciemności napływających fal nocy. Pragnęła zniknąć, ulotnić się na wietrze, choć jej oczy wciąż były otwarte, a ciało zastygło w oczekiwaniu. Wyczuła zapach rosy, wilgotnego runa, ostrych traw i krzaków wbijających się w jej ciało.

      Wytężała wzrok, by pochwycić niewyraźne kształty, zobaczyć to, co maskowały cienie. Proboszcz krzyczał, jego jazgotliwy głos poznałaby wszędzie. Odczuła niechęć, obrzydzenie, ale mimo to nie ruszyła się, bojąc się zrobić jakikolwiek hałas.

      Na karku poczuła zimny dotyk wiatru, odwróciła głowę w panice, ale zachowała ciszę. Lili chciała do niej dołączyć, a nie mogła jej na to pozwolić. Wyczuła, że wydarzy się coś złego, od dziecka nauczyła się przewidywać zagrożenie. Rozchodziło się w powietrzu, w drżeniu głosu, w nieprzyjemnych, piskliwych tonach.

      Odepchnęła przyjaciółkę, a sama zawahała się, pragnąc spojrzeć tylko raz, ostatni, na kilka sekund. Czerwone krople krwi, dudnienie w uszach, które jak wystrzał do startu zmusiło ją do ucieczki. Biegła, by się schować, ukryć, jak wtedy, gdy była mała. Musiała się schronić, ocalić, uwolnić. Koszmar mieszał się z przeszłością. Rodzinny dom pełen pułapek, bezradność, samotność. Wiedziała, że musi milczeć. Czy w końcu nie tego uczyli ją rodzice?

      1

      Przypominał krew. Rozlany malinowy sok płynął w kanalikach fugi i barwił na czerwono jasne kuchenne płytki. Wiktoria ocknęła się z wizji, która zazwyczaj pojawiała się w urywkach, kadrach wspomnień. Nigdy nie pozwoliła jej odejść.

      Posprzątała bałagan, dokończyła przygotowywanie gofra, posypując go owocami, polewając mgiełką bitej śmietany i kroplami truskawkowego soku. Mały rytuał rozpoczynającego się letniego dnia, jednego z wielu, które powoli przeminą, gdy nadejdą jesienne wiatry i chłody. Teraz jednak delektowała się chwilą.

      Wyszła do ogrodu i usiadła na huśtawce popychanej wiatrem, wsłuchała się w jej ciche skrzypienie. Zapatrzyła się w niebo i obłoki uformowane w różne kształty. Błękitna połać jaśniała z każdą chwilą, rozświetlona promieniami wschodzącego słońca. Przez kilka minut miała czas dla siebie, na przygotowanie się do dnia pełnego pośpiechu i wrażeń. Delektowała się bliskim zapachem szumiącego morza i smakiem własnoręcznie przygotowanego gofra.

      O jej nogi otarła się miękka sierść, która połaskotała odsłoniętą skórę. Uśmiechnęła się i zanurzyła rękę w brązowych lokach swojego towarzysza. Łasuch przyszedł się przywitać. Śmiejące się oczy patrzyły na nią z miłością, język zwisał z uroczego pyska, a jego właściciel głośno sapał.

      – Długo spałeś. Może powinnam nazywać cię Śpioch, a nie Łasuch. – Wiki oderwała kawałek ciasta i podała psiakowi. Wiekowy golden retriever z brązową sierścią połyskującą w promieniach słońca w mgnieniu oka pożarł gofra, licząc na więcej. – Czyli z ukochanych drożdżówek przechodzisz na gofry? – Poczuła jego chropowaty język na dłoni, wiedziała, że jest manipulowana, ale podzieliła się deserem z czworonożnym przyjacielem.

      Patrzył na nią z miłością i tyle jej wystarczyło. Nawet nie chciała myśleć o tym, co musiał makabrycznego przejść, zanim się spotkali. Leżał wtedy na starym kocu, porzucony, zostawiony, mimo że wokoło było sporo innych zwierząt i kręcących się ludzi. Nie trzymano go w klatce, nie było dla niego miejsca, lecz on sam nie wykazywał ochoty na ucieczkę, nawet na spacer. Później dowiedziała się dlaczego.

      Przepłoszyła obraz jego smutnych oczu, nie chciała wracać do tamtych obrazów, łamiących jej serce na pół. Wolała patrzeć na to, jak Łasuch wrócił do życia, jak się nim cieszył i celebrował je, może w wolniejszym tempie, ale w swoim ulubionym.

      Nietypowa para siedziała w zacisznym ogrodzie, wsłuchując się w nawoływania wiatru. Na niewielkiej przestrzeni zieleniła się trawa, stał stół z krzesłami i huśtawka, która wprowadzona w ruch jak kołyska wyciszała zmysły, pozwalając odpocząć, wyciszyć i wyłączyć się z pośpiesznego świata.

      Wiki rozejrzała się, podziwiając to, co udało jej się stworzyć. Nie było wiele przestrzeni: surowy ogród z trawą i kawałkiem żywopłotu, jeszcze miejsce na parking, jej samochód, który nie był najnowszym kabrioletem, tylko furgonem po przejściach. Co dzień mierzył się z rdzą i każdym kilometrem do pokonania, ale był jej i nigdy nie odmówił współpracy. Najważniejsze było jednak to, że był to jej ogród, jej auto i jej dom, który z trudem, ale i odwagą udało jej się stworzyć. Chciała, by był radosny, spokojny i bezpieczny, miejsce, w którym znajdzie schronienie. Dokonała tego i gdy przez jakiś czas wydawał jej się pusty i za cichy, szybko to minęło, kiedy tylko pojawiły się jej przyjaciółki – samozwańcze siostry z domu dziecka.

      Przysięgały, że po dziesięciu latach wrócą do Dziwnowa, spotkają się i złączą swoje losy, choć na chwilę. Wiki marzyła, że na zawsze. Były jej rodziną, jedynymi bliskimi, którym ufała. Rozumiały ją i akceptowały z całym bagażem, jaki nosiła, opuszczając rodzinny dom.

      Wiki nie mogła uwierzyć, że tak wiele się zmieniło. Od spotkania przy wyspie minęło kilka tygodni, a przemiany, jakie się w niej dokonały, wyraźnie można było odczuć. Nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. Czekała, co jeszcze może się wydarzyć.

      Czas chowania głowy w piasek powoli się kurczył, pojawiały się pytania, coraz częściej siostry patrzyły w jej stronę, czekając na odpowiedzi. Nie naciskały, ale wyczuwała ich niecierpliwość, która zmusi ją do zwierzeń. Lilianna pozbyła się swojej niepewności i odważnie patrzyła w przyszłość, tak samo Alwina. Wiki wciąż zastanawiała się, czy i jej pomoże rozliczenie się z dawnych uczynków i decyzji. Czy ponowne przeżywanie tamtych koszmarnych chwil uwolni ją od brzemienia porzucenia i nieufności?

      Usłyszała tłukące się o siebie garnki i zaśmiała się pod nosem. Kucharz Marcin zaczynał pracę i tradycyjnie głośnym łomotem dawał jej znać o swoim pojawieniu się. Kolejny rytuał rozpoczynającego się dnia musiał zostać spełniony. Mocna kawa i pogaduchy o wyzwaniach dnia, współpracownikach i – najważniejsze – o niosących się po mieście plotkach, w których oboje się lubowali. Wiki lubiła słuchać nowinek, a Marcin uwielbiał się nimi dzielić, idealnie się uzupełniali.

      Wstała i przeciągnęła się, a jej twarz ozdobił uśmiech. Była gotowa, mogła przenosić góry. Blisko siebie miała siostry, przyszywanych szwagrów i Marcina, wsparcie, którym los ją zaskoczył. Nie była już sama, czuła dziwną wdzięczność, nienamacalne dobro, które i na niej odcisnęło swój ślad.

      Ostatni raz zerknęła na błękit nieba i słońce z każdą chwilą mocniej rozgrzewające odsłoniętą skórę. Postanowiła, że upiecze sernik. Będzie biegać pod nogami kucharza, a on będzie przez to marudził. Obydwoje kochali wspólne gotowanie.

      ***

      Otaczał ją chaos mnóstwa rzeczy, poustawianych gdzie tylko się dało przedmiotów. Różnorodność – to definiowało niewielkie biuro na tyłach restauracji, znajdujące się blisko wyjścia do ogrodu.

      Wiktoria Popławska jak w każdym pomieszczeniu lubiła otaczać się zbytkiem i wieloma kolorami, choć tu zaważyły względy praktyczne. Towar suchy, wszelkich rozmiarów plastikowe zastawy czy paczki chusteczek zalegały na półkach regałów, dzieląc przestrzeń ze sferą biurową: segregatorami, wypchanymi teczkami i z szerokim biurkiem zasłanym papierami i zazwyczaj filiżankami z niedopitą kawą.

      Niewielki


Скачать книгу