Szaniec. Agnieszka Jeż

Szaniec - Agnieszka Jeż


Скачать книгу
Ojciec był zadowolony, matka też. Ksiądz katecheta i ksiądz proboszcz również. Były rozmowy, także te uświadamiające o pokusach. „Będziesz żył bez kobiet”, powiedział proboszcz. Żarliwie zapewnił, że da radę. Czuł ulgę, czuł wyzwolenie. Gdy później wracał myślami do tego momentu, wiedział, że nie rezygnował z tego, bez czego trudno żyć. Rezygnował z tego, co w ogóle go nie pociągało.

      W seminarium było dobrze. Przez chwilę.

      Chodzili do parku na rekreację, taka forma wuefu. On czasem siadywał na ławce i czytał lektury. Obok było boisko, na którym grali chłopcy. Wesoło, głośno, w krótkich spodenkach. Jeden z nich, wysoki, ładnie zbudowany, przychodził tam codziennie. On też zaczął codziennie się tam zjawiać. Patrzył ukradkiem, podziwiał formę i ciało tego chłopca. Boski cud dzieła stworzenia.

      Potem zaczął sobie wyobrażać, że grają razem. Że przypadkiem się trącili barkami. Że wpadli na siebie. Że po meczu zdejmują przepocone koszule. Że…

      Łaknął słowa Bożego, życia w zgodzie z Jego nakazami, ale to było zdecydowanie silniejsze. Nigdy w życiu czegoś takiego nie doświadczył. Pragnienia, wyobrażenia były jego, wola, by o nich decydować – już nie. Jakby w momencie podejmowania decyzji opuszczał swoje ciało, stawał z boku i patrzył. Bez woli, bez siły, wiedziony tajemną siłą.

      Teraz też jeszcze patrzył, bo mecz trwał.

      Jeden z chłopaków, sędzia, odgwizdał koniec.

      Wstał, poprawił sutannę, zabrał z ławki Pismo.

      Podszedł bliżej.

      Chłopak go zauważył.

      „Cześć, Daniel”, zawołał do niego, machając.

      I poszli razem.

      Rozdział 3

      – Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę.

      Wiera zdążyła właśnie odlać makaron i przełożyć go na talerz. Gdy stała nad nim z rondelkiem, w którym podgrzała sos ze słoika, zadzwonił telefon. Kosoń, czyli coś musiało się wydarzyć. Odebrała i usłyszała tę dziwną deklarację. Taka przewrotka myślowa w tak krótkim czasie?

      – Czyli jednak szef chce zbawiać świat? Dwie godziny temu szef mówił… – zaczęła.

      – To nie moje słowa, tylko cytat – przerwał jej spokojnie Kosoń.

      – Z czego? – Zaczynała się irytować, jak zawsze, kiedy była głodna. Zresztą do irytacji nie potrzebowała głodu, inne powody też się nadawały.

      – Nie wiem. Ani z czego, ani z kogo, ani kto to napisał. Kartkę z takim zdaniem znalazła obsługa hotelu Szaniec w Karolewie. W tym samym pokoju znaleziono też martwego mężczyznę.

      – Morderstwo? – Wiera na chwilę zapomniała o głodzie.

      – Trudno powiedzieć. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda naturalnie. Mężczyzna w piżamie, w łóżku. Nie żyje, ale nie widać działania osób trzecich, po prostu sobie leży, jakby umarł we śnie. Starszawy, więc czemu nie. Ale ta kartka, umieszczona na stoliku nocnym, zaniepokoiła faceta, który tam pracuje. Powiadomił policję. Trzeba sprawdzić. Jesteś u siebie?

      „U siebie”, pomyślała. „Niech ci będzie, że to jest «u siebie»”.

      – Jestem – odpowiedziała.

      – Będę za kwadrans na dole. – I się rozłączył.

      Wiera machinalnie podniosła rondel z sosem i wylała jego zawartość na makaron, a potem rozbełtała go między kluskami. Nabrała trochę na widelec. Smakowało podle. Niby warzywa, olej, przyprawy i powinno być zjadliwie, a każdy z tych słoikowych sosów dawał chemią; w każdym była ta sama sztuczna nuta. Zawsze się na to nabierała. Gdy widziała jakiegoś kulinarnego gotowca, kupowała go, bo a nuż „naturalny smak” okaże się prawdą. Nie lubiła i nie umiała gotować, a miała już dość kebabów, na które chodziła połowa komendy, zresztą podczas wakacji to chodnikowe żarcie było jeszcze gorsze niż poza sezonem, więc gdy mogła, jak dziś, szła do swojej kawalerki i próbowała sama coś zrobić. Tyle, ile można w pół godziny i bez pasji. „Durna jesteś”, powiedziała do siebie i zsunęła tonący w pomidorowej brei makaron do kosza. Wyciągnęła chleb i odkroiła grubą, koślawą kromkę, którą posmarowała masłem i posypała solą. Ależ to było dobre! Aromatyczna, twardawa brązowa skórka wspaniale się żuła; miękisz był lekko wilgotny i lekko kwaśny. W połączeniu z dobrym masłem i solą – coś pysznego. To był smak dzieciństwa – kiedy w domu nie było ojca i matki, więc miała pewność, że obędzie się bez spektaklu przemocy. Kroiła wtedy sobie i Ance chleb – grubo, bo inaczej nie umiała, smarowała masłem – też grubo, i obficie sypała solą. Smakowało wybornie – ciszą, spokojem, samodzielnością. Zawahała się, ale wyciągnęła z lodówki piwo. Otworzyła je i nalała trochę. Zimne, lekko gazowane i chmielowe – gwarancja odświeżenia. Wciąż jeszcze wracała myślami do wizyty u tej Moroń. Potrzebowała się zresetować, odprężyć. Pół szklanki będzie w sam raz. Zjadła, wypiła i dla pewności przepłukała usta miętowym płynem do zębów. Moroń ustąpiła miejsca temu zmarłemu z Szańca. „Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę”. Spodobało jej się. Nieprofesjonalnie, ale nic nie poradzi, że tak poczuła. Przejrzała się w wąskim lustrze w przedpokoju: czarne rurki, w których było jej za gorąco, ale w których dobrze wyglądała, czarna bawełniana koszula, którą trzeba było długo prasować, żeby zlikwidować zagniecenia (cecha tanich rzeczy), i czarne trampki z charakterystyczną gwiazdką, które były idiotycznie drogie, ale piękne. „Ładne masz te pepegi”, powiedział Kosoń, „tylko kółko z gwiazdką źle przyszyte, bo od środka”. Nie zgrywał się, bo on się nigdy nie zgrywał, bywał ironiczny, ale to co innego. Tak, lubiła go.

      Zamknęła drzwi i zeszła na dół.

      Kosoń właśnie parkował pod klatką.

      ***

      – Ciekawe, co?

      Niebo się przetarło i teraz świeciło mocne słońce, więc Kosoń prowadził w ciemnych okularach. Nic nie mogła wyczytać z jego spojrzenia, zresztą rzadko się do niej odwracał, zwykle był skupiony na drodze. To była jego cecha, ta niepodzielność uwagi, często się objawiała – po prostu nie reagował na otoczenie, gdy był czymś zajęty. A przecież uwagę musiał mieć jednak podzielną, bo był dobrym gliną.

      – No – odpowiedziała.

      Dialog jak z filmu kategorii B.

      – Wiemy coś jeszcze?

      – Tak. Facet, który nie żyje, to… – sięgnął ręką po złachany skórzany notes leżący w przegródce między nimi – …Daniel Hryciuk. Ten, który zgłosił jego śmierć, to… – znowu rzut oka na notatki – …Maciej Kowal, pracuje w Szańcu jako „opiekun gości”. Albo dyżurny źle zrozumiał, albo to jakiś dziwny hotel, bo ten Kowal mówił coś o turnusie. Że było na nim osiem osób, a teraz jest siedem. To znaczy siedem żywych, bo do denata właśnie jedziemy.

      – Fakt, dziwne. To na pewno hotel? Nie dom wczasowy czy pensjonat? – Wiera nie miała zbytniego doświadczenia w hotelowym życiu, jak zresztą większość szeregowych policjantów w tym kraju. Komfortowe pokoje poznawali przy okazji prowadzonych spraw, rzadko byli gośćmi. Ona raz nocowała w luksusowym hotelu, w Mikołajkach. Chociaż trafniej byłoby powiedzieć: „Spędziła noc”. Była wtedy w szkole, w Szczytnie. Na wakacje wróciła do domu. Jeździła po okolicy i tak się poznali. W końcu przyszła do niego, do pokoju 217. Następnego dnia on wrócił do Warszawy. A potem podziękował jej za „cudowną przygodę”, której jednak nie mógł kontynuować, bo „miał zobowiązania”. Do dziś się czerwieniła na to wspomnienie. Ależ była naiwna! A ten koleś… Teraz rozpoznawała takich na kilometr. I chyba miała wyjątkowego pecha, bo sami tacy się


Скачать книгу