Zwodniczy punkt. Dan Brown
że właściwie zarządzana NASA może badać przestrzeń kosmiczną za mniejsze pieniądze niż obecnie…
– Senatorze Sexton, proszę odpowiedzieć na pytanie. Eksploracja kosmosu jest przedsięwzięciem niebezpiecznym i kosztownym. Przypomina budowanie pasażerskiego odrzutowca. Można to robić albo dobrze, albo wcale. Półśrodki nie wchodzą w rachubę, bo ryzyko jest zbyt wielkie. Powtarzam pytanie: Jeśli zostanie pan prezydentem i stanie pan przed decyzją, czy utrzymać budżet NASA na obecnym poziomie, czy też spowodować zamknięcie amerykańskiego programu badań kosmicznych, co pan wybierze?
Cholera. Sexton popatrzył przez szybę na Gabrielle. Jej mina wyrażała to, co już wiedział. Zdeklarowałeś się. Idź dalej. Bez lania wody. Wysoko uniósł brodę.
– Tak… Gdybym miał podjąć taką decyzję, przeniósłbym obecny budżet NASA do systemu szkolnictwa. Postawiłbym nie na kosmos, lecz na przyszłość naszych dzieci.
Na twarzy Marjorie Tench odmalował się szok.
– Jestem wstrząśnięta. Czy dobrze usłyszałam? Jeśli zostanie pan prezydentem, spisze pan na straty narodowy program kosmiczny?
Sexton czuł, jak narasta w nim wrzący gniew. Tench wkładała w jego usta słowa, których nie powiedział. Próbował sparować cios, ale ona mówiła dalej:
– Dla jasności, senatorze, czy chce pan powiedzieć, że zlikwidowałby pan agencję, dzięki której człowiek stanął na Księżycu?
– Mówię, że wyścig kosmiczny dobiegł końca! Czasy się zmieniły. NASA przestała odgrywać ważną rolę w codziennym życiu Amerykanów, my jednak finansujemy ją tak, jakby nadal tak było.
– A zatem według pana kosmos nie jest przyszłością?
– Jest, jak najbardziej, ale NASA to dinozaur! Niech badaniami kosmosu zajmie się sektor prywatny. Amerykańscy podatnicy nie powinni otwierać portfeli za każdym razem, gdy jakiś inżynier z Waszyngtonu chce pstryknąć warte miliard dolarów zdjęcie Jowisza. Amerykanie są zmęczeni sprzedawaniem przyszłości swoich dzieci, żeby utrzymać anachroniczną agencję, która pochłania kolosalne sumy i niewiele daje w zamian!
Tench westchnęła dramatycznie.
– Niewiele? Może, z wyjątkiem programu SETI9, NASA przynosi ogromne zyski.
Sexton nie mógł wyjść ze zdumienia, że wspomniała o SETI. Poważny błąd. Dzięki za przypomnienie. Poszukiwanie inteligencji pozaziemskiej zawsze było finansową studnią bez dna. NASA próbowała poprawić wizerunek programu poprzez przemianowanie go na „Origins” i zmianę niektórych celów, ale to nie zmieniało faktu, że był z góry skazany na niepowodzenie.
Sexton skwapliwie skorzystał z okazji.
– Marjorie, zajmę się SETI wyłącznie dlatego, że pani o tym wspomniała.
Co dziwne, Tench miała niemal zadowoloną minę.
Sexton chrząknął.
– Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że NASA szuka ET już od trzydziestu pięciu lat. A poszukiwania są bardzo drogie – szeregi anten satelitarnych, ogromne urządzenia nadawczo-odbiorcze, miliony dolarów na pensje dla naukowców, którzy siedzą w ciemności i słuchają pustych taśm. To karygodne marnowanie pieniędzy.
– Mówi pan, że tam w górze niczego nie ma?
– Mówię, że gdyby jakaś inna agencja rządowa w ciągu trzydziestu pięciu lat wydała miliardy dolarów i nie wykazała się żadnymi osiągnięciami, już dawno zostałaby zamknięta. – Sexton umilkł na chwilę dla podkreślenia powagi swojego stwierdzenia. – Myślę, że po trzydziestu pięciu latach bezowocnych poszukiwań dla wszystkich stało się jasne, iż nie znajdziemy życia pozaziemskiego.
– A jeśli się pan myli?
Sexton przewrócił oczami.
– Och, na miłość boską, pani Tench, prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie!
Marjorie Tench wbiła w niego żółtawe oczy.
– Zapamiętam, senatorze, co pan powiedział. – Uśmiechnęła się po raz pierwszy. – Myślę, że wszyscy będziemy to pamiętali.
W leżącym dziesięć kilometrów dalej Gabinecie Owalnym prezydent Zach Herney wyłączył telewizor i nalał sobie drinka. Stało się tak, jak obiecała Marjorie Tench: senator Sexton połknął przynętę – łącznie z żyłką i spławikiem.
Rozdział 24
Michael Tolland uśmiechał się ze zrozumieniem, gdy Rachel Sexton w milczeniu wpatrywała się w skamielinę. Na jej pięknej twarzy malowało się bezbrzeżne, niewinne zdumienie – jak u małej dziewczynki, która pierwszy raz zobaczyła Świętego Mikołaja.
Wiem, co czujesz, pomyślał.
Sam przeżył to samo zaledwie czterdzieści osiem godzin temu. Jemu także odjęło mowę. Nawet teraz naukowe i filozoficzne implikacje odkrycia wprawiały go w osłupienie, zmuszając do przemyślenia wszystkiego, co kiedykolwiek sądził o naturze.
W trakcie badań oceanograficznych sam odkrył kilka wcześniej nieznanych gatunków głębinowych, ale ten „kosmiczny robak” stanowił przełom zupełnie innego rodzaju. Na przekór hollywoodzkiej tendencji do przedstawiania istot pozaziemskich jako małych zielonych ludzików, astrobiolodzy i astronomowie amatorzy zgadzali się, że biorąc pod uwagę choćby tylko liczbę i zdolność adaptacyjną ziemskich owadów, życie pozaziemskie – o ile kiedykolwiek zostanie odkryte – prawdopodobnie będzie „robako-podobne”.
Owady należą do typu stawonogów – stworzeń posiadających twardy szkielet zewnętrzny i odnóża złożone z członów połączonych stawami. Obejmująponad milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy opisanych gatunków, przy czym możliwe, że pół miliona jeszcze nie zostało sklasyfikowanych i przewyższają liczbą wszystkie inne zwierzęta razem wzięte. Stanowią dziewięćdziesiąt pięć procent gatunków występujących na Ziemi i aż czterdzieści procent biomasy planety.
Wrażenie robi nie tyle obfitość „robaków”, ile ich odporność. Od antarktycznego lodowego żuka po pustynnego skorpiona z Doliny Śmierci, żyją one w regionach o skrajnie wysokich i niskich temperaturach, wilgotności, a nawet ciśnieniu. W nadzwyczajnym stopniu opanowały sztukę przetrwania i potrafią przeżyć oddziaływanie najbardziej zabójczej siły we wszechświecie – promieniowania. Po próbie jądrowej przeprowadzonej w 1945 roku oficerowie sił powietrznych włożyli kombinezony ochronne i zbadali punkt zerowy wybuchu. Znaleźli tam karaluchy i mrówki, które zachowywały się tak, jakby nic się nie stało. Astronomowie doszli do przekonania, że ochronny szkielet zewnętrzny czyni stawonoga idealnym kandydatem na mieszkańca niezliczonych planet o wysokim poziomie promieniowania, na których nie mogłoby żyć nic innego.
Wygląda na to, że astrobiolodzy mieli rację, pomyślał Tolland. ET jest stawonogiem.
Rachel miała nogi jak z waty.
– Nie mogę… uwierzyć – wydukała, obracając skamielinę w rękach. – Nigdy nie sądziłam…
– Przetrawiaj to powoli – poradził Tolland z uśmiechem. – Ja ochłonąłem po dwudziestu czterech godzinach.
– Widzę nową twarz – powiedział nietypowo wysoki Azjata, podchodząc do nich.
Wydawało się, że z Corky’ego i Tollanda w jednej chwili uszła para. Magiczna chwila przeminęła.
– Doktor Wailee Ming – przedstawił się przybysz. – Szef paleontologii na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles.
Nosił
9
Searching Extraterrestrial Inteligence