Drapieżca. Александр Конторович

Drapieżca - Александр Конторович


Скачать книгу
na brak odpowiednich drutów. Jak je zginać, też nie bardzo wiedziałem. Chyba nie tylko pod kątem prostym… Straciłem na to zajęcie prawie dwie godziny, olałem to i usiadłem na schodach Rozpakowałem zgrzewkę Gerbera. Proszę się nie śmiać złośliwie! Chętnie popatrzyłbym na was w podobnej sytuacji!

      Okno? Tam krata. Kuźwa… co robić? Jeśli miałbym łom, ale nie mam.

      Gdzie u nas można znaleźć wszelkie narzędzia? W porcie, gdzieżby indziej? Wszystkie sklepy zamknięte. Drałować tam… po ką cholerę, lepiej poszukać czegoś bliżej. Budowa! Tam na pewno jest łom, i jeszcze dużo innych przydatnych rzeczy. Tam się machniemy. Tylko gdzie? Nie wiedziałem, gdzie jest tu coś budują, ale coś tam z okna autobusu jednak zobaczyłem! Taa, dotrę na miejsce prawie w nocy. I co z tego? Jakbym miał zajebisty wybór? Dobra, nie ma wyboru, pójdziemy na budowę. Wszystkich zapasów ze sobą nie wezmę, a nuż akurat tam wyszperam coś pożytecznego? I nie zdołam unieść. Butelki, manierka i opakowania Emelii znalazły sobie tymczasowe schronienie na daszku schodów, prowadzących do piwnicy. Z podwórka nie widać, a żadne zwierzę tam nie wejdzie – to nie kiełbasa! Zabrałem tylko pustą torbę i jedną butelkę. Spoko, jutro przyniosę łom i odjem się się za wszystkie czasy już na nowym miejscu!

      Rozdział 2

      Nie można powiedzieć, że moja wyprawa na plac budowy była łatwym i spokojnym spacerem – akurat! W połowie drogi, gdzieś z boku rozpoczęła się desperacka strzelanina i jakaś kula świsnęła w pobliżu. Kuźwa, nawet nie wiedziałem, że umiem tak szybko biegać! Musiałem się schować za pustym garażem i czekać, aż nieznani dyskutanci skończą wreszcie wyjaśniać stosunki. Zajęło im to prawie godzinę. Potem nagle zaterkotały serie (po mojemu nawet nie z karabinu) i wszystko ucichło. Do tej pory strzelali ze strzelb i chyba z pistoletów.

      Przesiedziawszy w ukryciu jeszcze z godzinę, postanawiam opuścić kryjówkę. Cicho, żadnych strzałów. Kto tam kogo pokonał jest mi zupełnie obojętne, najważniejsze, że kule już nie świszczą i można iść dalej. Wysuwając się zza garażu, rozglądam się na boki. Nikogo. Szybko przebiegam w kierunku najbliższego domu. Jeszcze pół godziny pieszo i nad dachami widzę uniesione ramię dźwigu. Budowa. Dotarłem! No teraz to wszystko pójdzie jak po maśle! Znajdę łom, może przygarnę jeszcze coś pożytecznego – i z powrotem. Całkiem możliwe, że spać będę już pod dachem.

      Obchodzę budynek.

      – E ty, stój!

      A to co znowu?

      Dwóch facetów w skórzanych kurtkach. Jeden trzyma strzelbę myśliwską, u drugiego broni nie widzę.

      – Eee… Panowie, co wy?

      – Cho no tu!

      Podchodzę, próbując zachować bezpieczny dystans. Nic z tego. Ten z bronią sugestywnie porusza lufą. Że niby, nie rżnij głupa. Wyrywają mi torbę i wywracają na lewą stronę. Na ziemię spada butelka wody, którą przeszukujący pogardliwie kopie.

      – To wszystko? Kieszenie!

      Tam również nie ma nic wartościowego, a kilka kluczy do nakrętek nie wzbudza zainteresowania u tej parki.

      – Ty co, jaja se robisz?! Wyskakuj z kasy!

      – Ale ja… nic nie mam.

      Bach! Z całej siły wali mnie kolbą pod żebro.

      Uch… Boli!

      – A wy czego… co ja wam zrobiłem?

      – Gdzie, kurwa, mieszkasz?

      – Aleja Modrzewiowa pięć. Mieszkania piętnaście.

      Faceci wymieniają się spojrzeniami.

      – Gdzie to?

      – Daleko… Poza tym, co taki wypierdek może mieć. Ej, wstawaj!

      Kopią mnie bez litości i zmuszają do podniesienia torby z asfaltu; pchnięcie w ramię wskazuje kierunek.

      Nie mija wiele czasu, kiedy czuję zapach dymu. Skręcamy za róg i przed nami pojawia się długi płot zwieńczony drutem kolczastym. Idziemy wzdłuż niego, znowu skręt i brama. Zamknięta. Obok płonie ognisko, dokoła którego siedzi kilku ludzi. Wszyscy uzbrojeni, przeważnie w broń myśliwską.

      – O! Mitiaj, cały i zdrowy! Kogo tam masz?

      – A taki… murzyn do tyrki. Daj go do reszty.

      Na lewo od bramy stoi nieduży blaszak. Właśnie tam mnie wpychają, po wcześniejszym zabraniu mi torby i otwarciu kłódki na drzwiach. Robię kilka kroków i opadam bez sił na podłogę. Jezu, co tu się dzieje?

      – Pana też złapali?

      Odwracam się w stronę głosu. Na podłodze siedzi starszy już facet w okularach z pękniętym szkłem. Swoją drogą, wygląda całkiem przyzwoicie.

      – Tak, wszystko zabrali, uderzyli kolbą. Co tu jest?

      – To, młody człowieku, jest dawna baza tarkowskiej gospodarki komunalnej. A ci, za przeproszeniem, ludzie przy ognisku, to zwykli bandyci. Dokładnie, to miejscowi, którzy takimi się stali.

      – Ale oni mają broń!

      – Nie wszyscy, ale to do czasu. Szybko się zbroją. Okradają mieszkania, zabierają wszystko, co wartościowe. Znajdują tam również strzelby.

      – A ja im po co?

      Ze słów mojego sąsiada okazało się, co następuje. On i jego przymusowi towarzysze siedzą tu już trzeci dzień. Paweł (tak ma na imię) spodziewał się odgórnej ewakuacji, był bowiem twardo przekonany, że władze są po prostu zobowiązane zrobić wszystko dla uratowania mieszkańców. Jednak na próżno – wszyscy urzędnicy uciekli jako pierwsi, porzucając miasto na pastwę losu. Co działo się dalej, nie wiedział, ponieważ kiedy wyszedł po chleb został schwytany przez wspólników Mitiaja i wrzucony to tego właśnie baraku. Od tej pory, dwa razy dziennie wszystkich więźniów wyganiali szabrować domy, na razie te najbliższe. Rano, pechowo dla Pawła, belka, którą zwykle wybijano drzwi, spadła mu na nogę. Do baraku dotarł z wielkim trudem i teraz odlegiwał.

      – I co z nimi będzie dalej? Karmią tu chociaż?

      – Wczoraj dali trochę konserw rybnych. Woda, tam – kiwnięcie w bok – w ubikacji jest kran. Pana, jak przypuszczam, schwytali, żeby wymienić poszkodowanego. Ja im teraz nie jestem potrzebny, nie mogę chodzić. Mam nadzieję, że mnie wypuszczą.

      Szlag! Dobrze się gość ustawił – wypuszczą! A ja? Będę tak zasuwać dla jakichś… Sąsiad, widząc moje rozterki kręci głową. Według niego nasza sytuacja nie jest taka zła. Prędzej czy później bandyci włamią się do wszystkich mieszkań, które są im potrzebne. I wtedy jeńcy nie będą im na nic – karmić ich przecież trzeba.

      – Pana też wypuszczą, zobaczy pan! Za tydzień… no może trochę później… I zresztą, władze kiedyś i tak tu wrócą! Nie mogą przecież porzucić miasta?! A ci, co siedzą teraz na dworze, też będą jakoś się tłumaczyć, po co im dodatkowe problemy?

      Tia, jakoś nie podzielam jego optymizmu. Chociaż z drugiej strony można się doszukać w jego słowach pewnego sensu. Dobra, co on tam mówił o wodzie?

      Napiłem się, ochlapałem pysk i przeszedłem się po baraku. Niczego pożytecznego nie znalazłem, a dwoje drzwi, prowadzących do innych pomieszczeń było nie tylko zamknięte, ale jeszcze zabite deskami. Zwiedziwszy swoje więzienie, opadam na materac rzucony pod ścianą.

      Obudzili mnie kopniakiem. Mać-mać-mać!, co to, nowa świecka tradycja?!

      – Czego?

      – Kiego chuja się na moim miejscu rozwaliłeś?

      Kudłaty, chudawy


Скачать книгу